2012 (**)
Najnowszą superprodukcję Hollywood da się oglądać tylko dzięki efektom specjalnym. I to dla nich widzowie zarezerwowali miejsca - we wszystkich wrocławskich multipleksach, na zdecydowaną większość seansów – od środy do niedzieli. Z sal mają prawo wychodzić rozczarowani. Efekty wizualne giną w powodzi nonsensu.
Roland Emmerich udowodnił, że jego poprzednie filmy – „Dzień niepodległości” i „Pojutrze” – mimo wszystko trzymały jakiś poziom. Scenariusz najnowszej superprodukcji napisano w myśl wszelkich najbardziej irytujących zasad amerykańskiego przemysłu filmowego – jest ckliwy, pompatyczny, a miejscami tak żenujący, że trudno będzie nakręcić pastisz. „2012” w wielu scenach jest swoim własnym pastiszem jednocześnie. John Cusack próbuje uratować rodzinę w obliczu zagłady Ziemi, z taką samą miną, z jaką próbował uratować swój romans w „Igraszkach losu”. Woody Harrelson ma zeza i jest kudłaty, ale jeśli jeszcze nie wygląda na nawiedzonego radiowca-proroka, to sięga po ogórka z octu i rozgryza go tak, by soki zalały podbródek. Amanda Peet, znana z „Jak ukraść 10 milionów dolarów”, cały czas robi komediową minę do złej gry. Danny Glover gra prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nie dość, że wygląda jak kpina z Obamy, to jeszcze widz na sam widok gwiazdy „Zabójczej broni” szuka po ekranie Mela Gibsona. Czyżby jego kreację Joe Bidena wycięto w montażu ? To dopiero mógł być żart – i pasuje do tych w „2012” faktycznie zrealizowanych. Scenę supermarketowej kłótni wyjęto chyba z teczki niewykorzystanych pomysłów tria ZAZ. Mąż mówi żonie, przy sklepowej półce: „Coraz więcej nas dzieli”. A po chwili oboje stają po dwóch stronach ogromnego pęknięcia w ziemi. Tak zaczyna się w „2012” zagłada skorupy ziemskiej, prowadząca do przebiegunowania. Nawet znakomicie zrealizowaną wizualnie scenę zagłady Los Angeles zrównoważono sceną z wielkim pączkiem, przetaczającym się przez ulicę. Szyld pasowałby do apokalipsy według Simpsonów, ale scenarzyści uznali, że i w poważnym filmie katastroficznym świetnie rozładuje napięcie. Twórcy robią wiele, byśmy uważali „2012” za film poważny. Powołują do życia całe armie naukowców, którzy z jądra ziemi i niepodważalnych praw fizyki wywodzą prawdę o czekającej ludzkość przyszłości. Przypomina to program naukowy na Discovery – dowody na poparcie tezy padają tak szybko, że nikt nie zdąży ich obalić. Główny wątek to niespodzianka dla fanów teorii spiskowych. Najpotężniejsze rządy świata próbują ocalić gatunek ludzki, trzymają prawdę w tajemnicy i szykują ratunek dla wybranych. Proces jest niedemokratyczny, protestuje przeciw niemu bohaterka Thandie Newton. Gwiazda jednej z „Mission: Impossible” dopiero teraz podjęła się misji niemożliwej – zagrać córkę prezydenta USA i uniknąć scen żenująco naciąganych. Nie mogło się udać. Internauci ukuli nawet powiedzenie IKFA – Idiotyczny Katastroficzny Film Amerykański. Z wszystkich, które widzieliście „2012” jest najbardziej idiotyczne i najmniej katastroficzne. Próbuje też stwarzać pozory międzynarodowego, ale to dzieło do cna amerykańskie, przesiąknięte wszystkim, co w Hollywood najgorsze. Scenarzyści rozpisali fabułę, niczym w filmie „Babel”, na wiele kontynentów. Odkrycia naukowców z kopalni w Indiach, przyjęcia w Londynie, panele dyskusyjne w Kolumbii Brytyjskiej, tajemnicza śmierć w paryskim tunelu, zagłada parku Yellowstone, budowa nowej tamy w Chinach. Klocki do układanki trzymają Amerykanie. To rząd Stanów Zjednoczonych nie cofnie się przed niczym, by wieść o nadchodzącej katastrofie nie została rozpowszechniona. Dba o to szara eminencja w kreacji Olivera Platta. Aktor zatracił swój urok z „Huffa” czy „Frosta/Nixona”, ale cóż – gra drania. Co innego Chiwetel Ejiofor. Tytułowy „Niewidocznym” w świetnym filmie społecznym Stephena Frearsa, kontynuuje wielką karierę w Hollywood rolą dzielnego, sprawiedliwego naukowca. Jego odkrycie będzie iskierką nadziei dla wybranych. W nagrodę zostanie jedną z najważniejszych postaci, czyli będzie mu dane wygłosić nadętą mowę o przyszłości rodzaju ludzkiego. Wspomni o wadach i grzechach przeszłości, zawrze obietnicę poprawy. Gra się taką mowę z obowiązkowymi łzami w oczach. Jeśli ekipa na planie zachowała choć odrobinę godności, to musiała robić wszystko, by aktora, sprzedającego tak głodne kawałki, zza kamery rozśmieszyć. Nikt nie pękł. Nawet ta epizodyczna postać, która przekonywała, że dyrektor Luwru zginął w wypadku samochodowym w tym samym tunelu, którym w feralną noc jechała księżna Diana. Śmiech słychać tylko z widowni. Czasami nie zamiera nawet w scenach katastrof. Udały się twórcom efektów wizualnych sceny zagłady Los Angeles, parku Yellowstone i ocean, zalewający Himalaje. Europejska apokalipsa jest marną powtórką z tego, co już widzieliśmy na ekranie. Na przykład sceny z Watykanu przypomniały o równie słabych „Aniołach i demonach”. Pewną sympatię dla filmowców ratuje sekwencja z freskiem Michała Anioła. Skoro i ściana Kaplicy Syksytyńskiej musiała pęknąć, to wiadomo między czyimi palcami przebiegnie rysa. Inne sekwencje zagłady nie przynoszą żadnego przełomu. Morską katastrofę dużo ciekawiej pokazywał już „Gniew oceanu”. Kataklizm w „2012” jest co prawda na inną skalę, to kataklizm globalny, ale w widzów najbardziej uderzy to, co z gruntu hollywoodzkie – niepohamowanie w produkowaniu spektakularnych widowisk, których pełne przesłania dialogi są w stanie wprawić w zakłopotanie najmniej wymagającego przeżuwacza popcornu. Nawet zwolennicy debilnej rozrywki kinowej, fajerwerków filmowego relaksu, mogą uznać „2012” za żenadę.