Nine - Dziewięć (***)

Jan Pelczar | Utworzono: 24.01.2010, 10:18 | Zmodyfikowano: 24.01.2010, 12:00
A|A|A

Kadr ze zwiastunu filmu

W opowiadanej historii najlepsze wrażenie robi autorka kostiumów i charakteryzacji. I tylko kostiumom, charakteryzacji i efektownie mizdrzącym się do kamery gwiazdom „Nine-Dziewięć” staje się przeciętnym wydarzeniem filmowym. Bez blichtru ocena byłaby miażdżąca.

Główny bohater, wzorowany na Federico Fellinim reżyser, nazwany został Guido Contini. Na brzmieniu nazwiska i kilku sugestiach biograficznych podobieństwa się zacierają. Fellini również przeżywał kryzysy twórcze, ale Contini bez pomysłu bardziej od włoskiego mistrza przypomina twórcę musicalowych gniotów.

Sugerowałbym, że tak mogła wyglądać praca Roba Marshalla nad upiornie kiczowatym „Chicago”, ale sceniczny oryginał „Nine” pochodzi aż z początku lat osiemdziesiątych.

Przez lata nie zmieniło się jedno: z taką wyobraźnią, którą podglądamy w kilku sekwencjach, widząc jak myśli i marzenia reżysera zapełniają scenę, czy też studio słynnej wytwórni Cinecitta, żaden realizator nie zostałby artystą.

Chyba, że na hollywoodzką skalę.

Amerykanie filmem "Dziewięć" po raz kolejny udowodnili, że każdego maestro są w stanie zamienić w sentymentalne dziecko, a niejedno arcydzieło potrafią rozłożyć na elementarne, ale nie cząstki, a okruchy.

„Nine” pozostaje przy tym filmem o wiele lepszym od „Chicago”, w wielu miejscach pozostaje bowiem rozrywką bezpretensjonalną. Gdy jednak pojawiają się pretensje, by powiedzieć coś o sztuce, artystach, aktorach, o byciu Włochem, mężczyzną, kobietą, zdradzaną żoną, nieświadomym mężem, porzuconą kochanką, wówczas można kręcić głową z zażenowaniem.

Daniel Day-Lewis w roli reżysera udowodnił, że jest w stanie zagrać wszystko. Udało mu się nawet zinterpretować jedną piosenkę, niestety w finale o wiele gorzej poszło z następną. Nie znalazłem jednak odpowiedzi: po co Day-Lewis wcielił się włoskiego bawidamka, który jest mężczyzną po przejściach, artystą w niemocy, a przy tym zachowuje duszę dziecka. I właśnie to dziecko w wielkim artyście jest jedyną mocą sprawczą, która może umożliwić mu powrót do sił twórczych. Infantylne przesłania, poparte są nie tylko rozbrajającymi tekstami piosenek ( reżyser chce być Proustem i wielkim poetą, Bogiem i Buddą, ale bez wyznawania religii ), ale i wspomnieniami z udziałem chłopca.

Guido z własnych wspomnień wchodzi później w wykreowany na scenie sztuczny świat i staje się aniołem stróżem, muzą i natchnieniem. A twórcom „Nine” udaje się wtłoczyć w widowisko obrazy z „Cinema Paradiso”. Retrospekcje i senne marzenia reżysera mają zaś przypominać neorealizm, opiewany w piosence o Continim przez Kate Hudson. To jedyna melodia filmu, która wpadła mi w ucho i jedyna ciekawa realizacja choreograficzno-montażowa. Szkoda, że Hudson tylko przemyka przez ekran, podobnie jak Nicole Kidman. Blondynki tym razem wypadają o wiele lepiej od brunetek. Przynajmniej w śpiewaniu. „Nine” jest musicalem do patrzenia i na Hudson i Kidman patrzy się z przyjemnością. Penelope Cruz nie ostrzeżono, że grając wulgarne role w języku angielskim staje się własną karykaturą, Marion Cotillard jako jedyna poradziła sobie z kiepskim scenariuszem i zagrała postać, którą chciałoby się bliżej poznać. W dodatku tworzy świetny ekranowy duet z Judi Dench, wspomnianą już na wstępie panią kostiumolog. O ile jej rzekome dzieło jest w stanie uratować widowisko, to już charyzma Dench nie starczy, byśmy nie wzruszali się resztą aktorskich potknięć. Wielkie widowisko stworzono tak naprawdę niewielkim kosztem, ekranizując kilka skomplikowanych choreograficznie scen z udziałem gwiazd, sprytnych dekoracji i seksownych kostiumów. To raczej chwyt marketingowy niż wymóg scenariusza: paniom będzie łatwiej zaciągnąć na musical panów, a seksu w filmie nie ma żadnego. Wszystkie koronki, odsłonięte uda i dekolty można zobaczyć w zwiastunach. Zaskoczeniem może być jedynie finałowa scena. Nie dla jej kameralnego, ale symbolicznego i patetycznego wymiaru. Po dwóch godzinach histeryzowania mało kogo będą obchodziły rozterki głównego bohatera. Obok siebie zgromadzono jednak wszystkie gwiazdy, nawet wykorzystaną zaledwie w kilku mignięciach Sophię Loren. Jeśli nikt nie uciekał się do efektów komputerowych, to skromny finał musiał być paradoksalnie najdroższym dniem zdjęciowym. Zacząłem żartem ponurym, skończę pikantnym. Skoro już powstało musicalowe "Nine-Dziewięć", to może udałoby się nakłonić gwiazdy do kolejnej przeróbki, ze scenami prawdziwego seksu zamiast śpiewania. Powstałe w ten sposób najsłynniejsze porno świata uzasadniałoby zastosowane skróty fabularne i poziom dialogów, pomogłoby też rozbudować, mało wyeksponowaną w oryginale, rolę piosenkarki Fergie. Z amerykańskiej wizji włoskiego artysty wynika zaś niezbicie, że dopiero w opartym na takiej płyciźnie "dziele" Fellini znalazłby głębię.

REKLAMA

To może Cię zainteresować