No, please, Scratch My Back! (Posłuchaj)
Wojciech Jakubowski
To był jednak tylko żart ze strony muzyka, który po kilku sekundach zwrócił się do dyrygenta z prośbą: „no, please „Scratch My Back”! „Scratch My Back” to tytuł aktualnie promowanej przez muzyka płyty.
Posłuchaj muzycznego felietonu Wojtka Jakubowskiego:
Kilka tygodni temu do sklepów trafiły gabrielowskie wersje znanych utworów takich artystów jak: David Bowie, Paul Simon, Lou Reed czy Radiohead, zagrane z towarzyszeniem orkiestry. Od początku miałem mieszane uczucia względem tej propozycji, która nie do końca mnie przekonuje. Liczyłem jednak, że na żywo materiał zabrzmi zupełnie inaczej, że wykorzystane zostanie pełne brzmienie orkiestry. Tymczasem zaprezentowane na jednym, stałym poziomie emocjonalnym, podobnie jak na płycie, kompozycje, jakoś specjalnie głęboko do mojego wnętrza się nie przedostał, nie poruszył, do siebie nie przekonał. Gabriel w pierwszej części koncertu wykonał wszystkie utwory z albumu „Scratch My Back”, a dopiero po przerwie publiczność otrzymała to na co tak naprawdę oczekiwała. Wtedy to ze sceny popłynęły takie hity jak: „Diggin' In The Dirt”, „Downside Up”, „Signal To Noise”, „Blood Of Eden” czy „Darkness”, oczywiście również zagrane przez orkiestrę bowiem tej trasie muzyka towarzyszy hasło: „no guitars, no drums”. I trzeba powiedzieć, że te popowo rockowe utwory, doskonale znane od lat, w nowej oprawie znów zabłysły pełnym blaskiem, co widać było po publiczności, która przy „Solsbury Hill” nie wytrzymała i poderwała się z miejsc. „Solsbury Hill”, w które gdzieś pod koniec wpleciono motywy „Ody do radości” , było ostatnim utworem zaprezentowanym w zasadniczej części wieczoru. Potem jeszcze „In Your Eyes” i zjawiskowe „Don't Give Up” na bis i po delikatnym, wyciszającym utworze instrumentalnym wieczór się zakończył. Wieczór, podczas którego Gabriel śpiewając z promptera, ewidentnie nie radząc sobie wielokrotnie w górnych partiach, wykonał materiał z nowej płyty. To był to też wieczór, w trakcie którego wokalista śpiewając swoje utwory sprzed lat, widać było, że wciąż bardzo je lubi, że śpiewanie ich sprawia mu radość a od strony wokalnej nie nastręczają mu najmniejszych problemów, dopiero tu było słychać, że jego głos nic nie stracił na swojej mocy. Koncertowi towarzyszyły oczywiście ciekawie zaprezentowane wizualizacje na telebimach za sceną oraz na olbrzymim panelu diodowym, który przemieszczając się a to do góry a to w dół dopełniał obrazy wyświetlane w głębi. Idealnie komponowało się to z piosenkami z drugiej części koncertu, w pierwszej- tak wyciszonej i kameralnej, nadmiar świecidełek rozpraszał i wręcz przeszkadzał. Wczoraj Peter Gabriel zakończył trasę po Europie. Koncertem w Londynie pożegnał się z publicznością ze Starego Kontynentu. Za miesiąc rozpocznie krótkie tourne po Kanadzie i USA. Do tej pory Petera Gabriela znaliśmy jako artystę, który prezentuje gigantyczne show pełne zaskakujących tricków, show, które przybierało formę wartko opowiedzianej za pomocą piosenek historii. Historii, bo nie tylko forma, ale i treść miała dla niego znaczenie. Teraz postanowił od tej gigantomanii uciec. Cały czas mam jednak wątpliwości czy aby na pewno w dobrą stronę.