Furia (**)
Źródło www.filmweb.pl
Problem sensacyjnych produkcji z Hollywoodu, takich jak „Furia” jest prosty: twórcy nie potrafią w czasie jednego seansu stanąć do rywalizacji ze znakomitymi serialami. Widz „Czystej krwi” wzruszy ramionami po „Daybreakers”, a „Księżyca w nowiu” nie potraktuje poważnie. Fan „24” wynudził się na ostatnim Bondzie, a entuzjasta „Kronik Sary Connor” na czwartym Terminatorze.
„Furia”, której intryga zaczyna się od tajemnicy zabranej do grobu przez córkę głównego bohatera, by dotrzeć do nadużyć świata korporacji i rządu, przypomina serial „Układy” z Glenn Close w roli potężnej, ale rzadko kiedy etycznie postępującej prawniczki.
„Przypomina” to słowo-klucz, bo w „Furii” brakuje napięcia, energii i znakomicie granych postaci drugiego planu. W miejsce charakterystycznego montażu, sprawnie filtrowanych retrospekcji i podbijania nastroju muzyką mamy siadające raz po raz tempo, sentymentalne w złym guście wspomnienia ojca, który córkę pamięta jedynie jako kilkuletnią dziewczynkę oraz płaską ścieżkę dźwiękową. Howard Shore komponował ją od zera, gdy film był gotowy.
Po dokrętkach i ostatecznym montażu na życzenie producentów „Furia” miała nabrać tempa, przesunąć akcenty w stronę kina akcji i gotowa wcześniej muzyka Johna Corigliano przestała do filmu pasować. Scenarzyści szykowali być może jeszcze bardziej rozwodnioną sensację. W „Furii” chwile na oddech są źle napisane i proste do rozwiązania.
Nic dziwnego, że Robert De Niro zszedł z planu po kilku dniach. Odnotować jednak trzeba, że jego zastępca Ray Winstone zagrał wytrawnie.
Wrażenie robią jednak głównie momenty mocnych uderzeń, szokujących odkryć i nosząca ślady traumy twarz Mela Gibsona. Australijczyk wrócił do głównej roli po ośmioletniej przerwie. W tym czasie nie tylko wyreżyserował filmy z mocnymi tezami: „Pasję” i „Apocalypto”, ale także zasłynął z kilku wypowiedzi publicznych, które nosiły cechy fanatyzmu, a na pierwsze strony gazet trafiał również wskutek problemów z alkoholem.
Facet po przejściach znalazł idealną, ale odpowiedzialną rolę na come-back. I chociaż „Furia” zawodzi, Mel Gibson udźwignął swoją partię. Kilka jego spojrzeń wywiera wstrząsające wrażenie, po pierwszej pół godzinie należy się zdziwić, że film nie zmierza w stronę dramatu obyczajowego.
Można się było spodziewać również sprawniejszego thrillera politycznego, ale doborowy duet scenarzystów - William Monahan i Andrew Bowell – nie błysnął pomysłami. Naciągane i zbyt proste rozwiązania, logiczne błędy nie przystoją kinowym sensacjom w epoce mądrych seriali. Martin Campbell, który całość wyreżyserował powinien o tym wiedzieć. „Furia” jest przecież adaptacją brytyjskiego mini-serialu z lat osiemdziesiątych, przy którym Campbell także pracował. Tamta wersja „Edge of Darkness” była jednym z ciekawszych telewizyjnych tytułów ostatniej dekady zimnej wojny, adaptacja jest jednym z wielu przeciętnych kinowych tytułów pierwszej dekady wojny z terroryzmem.