Wenecja ****
Kadr z filmu Wenecja, fot. mat. prasowe
Najważniejszy w „Wenecji” jest artyzm zdjęć Artura Reinharta, dla którego nagroda w Gdyni była jedynie słusznym wyróżnieniem. Teraz należy czekać na karierę podczas zagranicznych festiwali. Jeśli „Wenecja” nie dostanie się np. do Wenecji, nie będzie to winą Kolskiego, ale zapaści instytucji, które powinny promować polską kinematografię w świecie. Inspirowana opowiadaniami Włodzimierza Odojewskiego historia dorastania w czasie wojny, zyskuje piękno i moc nie tylko za sprawą przemyślanych ujęć. Ogromną pracę wykonał młody Marcin Walewski. Taka rola może stanąć w jednym szeregu z dziecięcym występem w „Blaszanym bębenku”. Walewski, również słusznie nagrodzony w Gdyni za debiut, potrafi grać wrażliwego, łaknącego matczynej miłości chłopca, fenomenalnie radzi też sobie z narracją, prowadzi nas przez wydarzenia, korzystając z niezwykle dojrzałego sposobu opowiadania.
Na tle słów Walewskiego obrazy Kolskiego są czasem niepotrzebnym dopowiedzeniem. Ginący w migawce oficer z Katynia, duch żydowskiego przyjaciela, seria z radzieckiego karabinu, niemieckie gierki z przerażoną polską rodziną. Znamy jeszcze mocniejsze wojenne obrazy, a dokładanie ich na ekran w „Wenecji” służy tylko dosłowności. Bez tego nawet mocniej, bo za sprawą wyobraźni, zdawalibyśmy sobie sprawy z brutalności świata, w którym główny bohater nie chce być. Wypowiadane przez niego zaklęcie ma się spełnić w tytułowej Wenecji, skonstruowanej w piwnicy pałacu, u krewnych, u których można przeczekać wojnę. Do prawdziwej Wenecji główny bohater nie pojechał, rodzice byli stanowczy. Próby przebicia się przez zimny chów, rozmowy Walewskiego z grającą matkę Magdalenę Cielecką, to znakomicie grane dialogi, z których chce się spijać każde słowo.
Cała pierwsza część filmu jest bardzo udana. Zdjęcia ujmują od początku, bo Kolski myśli obrazami. Widz może zdać sobie z tego sprawę gdy patrzy na początkową scenę musztry młodych żołnierzy. Reżyser pokazuje ją nie po to, by wskazać, że młody bohater szykował się do wojny, ale by zapadł nam w pamięć obraz chłopców w maskach gazowych, którzy w błocie dźgają manekiny bagnetami. W innych partiach filmu zabrakło tak mocnych wizji, których nie powstydziłby się Almodovar. Zamknięcie tematu żydowskich przyjaciół w figurze młodego skrzypka i zakochanej w nim dziewczynki sprowadza nas już na grunt poprzednich filmów wrocławskiego reżysera. Realizm magiczny w wydaniu Kolskiego powraca także za sprawą ciotki, w którą wcieliła się żona reżysera Grażyna Błęcka-Kolska.
Spośród niesztampowych matek i żon, które spędzają z dziećmi czas w zalanej wodą piwnicy, organizując wenecki karnawał, magnetyzowała mnie spojrzeniem Julia Kijowska. Jej bohaterka nie może dostosować się do życia w zawieszeniu, trwania na uboczu podczas wojny. Azylu bezpiecznego, ale z obecnym dreszczem zagrożenia. To świata kobiet i dzieci, w którym mężczyźni są nieobecni bądź obcy i źli. Sceny, w których cztery siostry obwiniają matkę za swój brak miłości, a potem jednoczą się z nią w żałobie przypominają klasyczne dramaty, kadry Kolskiego przemawiają bez słów, ale mądrą literaturą. Agnieszka Grochowska i Teresa Budzisz-Krzyżanowska w swoich wyciszonych, odsuniętych na bok rolach mogłyby z marszu wejść na scenę i grać Czechowa.
I literatura i wyobraźnia u Kolskiego przegrywają. Złudzenia giną, niewinność podszyta jest zatraceniem. Przy dotykaniu narodowych mitów „Wenecja” posługuje się językiem czytanki i stereotypów. Przez to nie może być do końca ważnym głosem, krokiem dalej od „Katynia”, krokiem bliżej do „Pianisty”. Jako subiektywna opowieść, o zatrutym dojrzewaniu, w cieniu dziejącej się historii oraz przewartościowującej życie rodziny, „Wenecja” może wzruszać. Zdajemy sobie sprawę, że włoskie miasto pozostało dla głównego bohatera dostępne, ale zastępcza Wenecja, którą sobie zbudował stała się dużo ważniejsza, a nieuchwytna.