Elena ***** - recenzja filmu
Fot. mat. prasowe
A gośćmi rozmowy w Dolnośląskim Centrum Filmowym będą autor reportaży z Rosji Jędrzej Morawiecki oraz krytyk filmowy Piotr Czerkawski.
Przeczytaj recenzję filmu Elena:
ELENA *****
Samotność w rodzinie. Albo miłosne powinności, które mylimy z działaniem na własną wygodę. A przede wszystkim cena, którą trzeba zapłacić za przetrwanie.
Andriej Zwiagincew dotyka bolesnej prawdy bez zbędnych słów. W ujęciach, na które składa się wielopoziomowa obserwacja. Od pierwszych, przeciągniętych kadrów, statycznych rejestracji, uważnych nie tylko w spojrzenu, ale i w nasłuchiwaniu, przypominała mi „Elena” filmy Michaela Haneke. A gdy kamera zaczynała obserwować bohaterów w drodze, pojawiała się ilustracja muzyczna zupełnie jak z dzieł Romana Polańskiego.
Andriej Zwiagincew podpowiada widzowi jaki punkt obserwacyjny za chwilę obierze. Pierwszego dnia znajomości z bohaterami widzimy poranny rytuał Eleny, mimowolnie zwracamy uwagę na moment, w którym przechodzi przedpokojem, obok uchylonych drzwi łazienki. W środku jest mężczyzna, słychać dźwięk golarki. Później Elena podaje kawę, patrzymy na jej partnera, chwalącego smak owsianki. Następnego dnia spojrzymy na sytuację z drugiej strony. Zza golącego się męża ujrzymy przedpokój i przechodzącą nim Elenę. Także śniadanie obserwować będziemy przez chwilę z odmiennej niż poprzednio perspektywy. Bliżej przyjrzymy się też samemu Władimirowi. Wreszcie poznamy jego imię. I ten gest, gdy Elena wyjmuje kapsułki do domowego kawomatu. Układa je równo, jak wykrochmaloną pościel, stara się zyskać kontrolę. A co do kołder, poszew i prześcieradeł, słusznie podpowiada intuicja już w pierwszych ujęciach – u Eleny natychmiastowe ich układanie, prostowanie, wygładzanie, to nawyk pielęgniarski.
Na chwilę będzie „Elena” filmem drogi. Ona jedzie daleko – do podmoskiewskego blokowiska. Spotyka się z dziećmi z poprzedniego związku, by z nimi pomilczeć lub się pofrustrować. On nie spotyka się z córką, ale jeździ do eleganckiej siłowni. Zwiagincew nie rozwodzi się nad statusem rodzin, zestawia tylko mieszkania i środki komunikacji, na zasadzie kontrastu. Właściwie wystacza, że pokazuje kuchnie. Wołodia i Elena mają przestrzenne pomieszczenie, zbudowane wokół stołu. Meble może i z Ikei, ale eleganckie jak z katalogów klasy średniej bądź sesji kulinarnych bloga „Make Life Easier”. Siergiej i Tania, dzieci Eleny, tłoczą się w wąskiej kuchni, zawalonej przedmiotami, które nie pomieściły się w szafkach. W ich rozmowach nie mieszczą się już żadne słowa, poza ruytynowymi pytaniami o piwo w lodówce i odrobione zadanie domowe. Tak jak rutynowe jest szukanie wstawiennictwa u sił wyższych, pogańska wizyta w świątyni, dla uspokojenia samego siebie. Egoistyczne odruchy wypełniają codzienność.
W kulminacyjnym momencie opowieści Zwiagincew szuka kontrastu nie w przedmiotach, a w emocji, wyrazie twarzy. Zestawia zdjęcie Eleny z lat dojrzałej młodości ze zbliżeniem na twarz bohaterki tu i teraz, w chwili gdy dopuszcza się szalonego czynu przejrzałości, z instynktu, z miłości. Uśmiechnięta dziewczyna ufnie patrzy prosto w obiektyw, zatroskana kobieta wznosi oczy ku górze. Odwieczne pytanie wracające w niemal wszystkich filmach Krzysztofa Zanussiego – jak zmienią się młodzi, kiedy przejdą przez życie – znajduje w sekundę swoją portretową odpowiedź, publicystykę dopowiadamy sami. Nadieżda Markina jest w tytułowej roli jak dama i matuszka, w zależności od sceny. Jej gra to jak dodanie nowego rozdziału do „Utworu o matce i ojczyźnie”.
Jej ekranowym partnerem jest Andriej Smirnow, reżyser i aktor, precyzyjnie poruszający się w zbudowanej przez Zwiagincewa przestrzeni. Najbardziej treściwie wypełnia swoją postać Elena Ljadowa, nagrodzona za drugoplanową rolę rosyjskim Złotym Orłem, W jej kreacji nieczuła z pozoru córka potrafi być z zamkniętym w sobie ojcem szczera do bólu. I prowadzić z nim błyskotliwe gry słów, które pozwalają oswoić okrutne prawa rzeczywistości. I z jakim uśmiechem kwitowana jest deklaracja uspokajająca: alkohol i narkotyki tylko w weekendy.
Dlatego padają słowa, które można dopisać do manifestu na rzecz zaprzestania prokreacji: „Jesteśmy wszyscy złymi nasionami, nie mam ochoty eksperymentować w tym zakresie. To bolesne, drogie i bezsensowne”. Mniej jest w najnowszym filmie Zwiagincewa symboliki, do której mogły przyzwyczaić „Powrót” i „Wygnanie”. Pojawia się figura białego konia, ale kierunek refleksji reżyser zaczyna wyznaczać dopiero w finale. Moim zdaniem zbyt długo. Jakby reagował wobec filmu po matczynemu, instynktownie. W ostatnim ujęciu, tworząc klamrę, wraca do przemyślanej kompozycji. Z siłą matczynej miłości żaden umysł, żadna emocja nie wygra. Nie mówiąc o Ojczyźnie Matce.