COSMOPOLIS **** - recenzja

Jan Pelczar | Utworzono: 26.06.2012, 11:19 | Zmodyfikowano: 26.06.2012, 12:23
A|A|A

David Cronenberg też utracił ważną zdolność. Jego najnowsze filmy dają więcej radości w dyskusjach niż w trakcie seansu.

Wierna adaptacja powieści Dona DeLillo śledzi młodego multimilionera, przemierzającego Nowy Jork w ogromnej limuzynie. Pretekstem jest wizyta u fryzjera, który przyjmuje po drugiej stronie miasta, ale każde spotkanie w „Cosmopolis” to metafora, droga do przebycia, stanowisko do obrania. Bohater, grany dość nierówno przez gwiazdę sagi „Zmierzch” Roberta Pattinsona, ma uosabiać współczesny kapitalizm.

W dialogach roi się od błyskotliwych myśli o współczesnej ekonomii, mechanizmów rządzących światem a nawet autoironicznych refleksji na temat medialnego szumu i bełkotu myślicieli. Wyjątki z powieści można swobodnie zestawiać z pracami wybitnych socjologów i napędzać nimi dyskurs. W filmie Cronenberga często podane są w sztucznych i niefortunnie zainscenizowanych okolicznościach.

Fragmenty godne refleksji trzeba wyławiać z bełkotu, pomysły na ogranie kolejnych spotkań przypominały mi obśmiewane przez braci Coen w „Big Lebowskim” eksperymenty teatralne. Niewykorzystane zostały talenty Juliette Binoche i Samanthy Morton, ale z drugiej strony udało się stworzyć genialny, prześmieszny epizod z Mathieu Amalrikiem.

Dlaczego na sali nikt się nie śmieje? Bo żarty DeLillo giną w cronenbergowskiej konwencji od początku. Zwycięsko ze starcia z nią wychodzi Sarah Gadon. Emma Jung z poprzedniego filmu reżysera, „Niebezpiecznej metody”, gra żonę głównego bohatera, postać totalnie oderwaną od rzeczywistości. Jeździ nowojorskimi taksówkami, by nadrobić braki w geografii i, dzięki rozmowom z kierowcami, poznać kraje pogrążone w chaosie. Jeśli traktować „Cosmopolis”, choćby po części, jako film o kryzysie, to w tym jednym miejscu stanowi świetne dopełnienie „Chciwości”. Napięcia, które wywoływał prosty thriller, brakuje. Podobna jest tylko teatralność.

Dla tych, którzy w kinie widzą przede wszystkim formę „Cosmopolis”, może być zjawiskiem tak niedopracowanym, co, przy zachowaniu wszelkich proporcji, „Baby są jakieś inne” Marka Koterskiego. Nie zmieni tego motyw szczurów, który ma nadać filmowi złowieszcze oblicze. Motto filmu to słowa Zbigniewa Herberta z „Raportu z oblężonego miasta”: „Jednostką obiegową stał się szczur”.

Wiersz o stanie wojennym zyskuje nowe znaczenia w zderzeniu z kapitalizmem, ale to za mało, by zwiększyć rangę „Cosmopolis”. Na wieść o śmierci popularnego muzyka (w filmie zagranego przez K’Naana, który specjalnie na tę okoliczność skomponował nawet jeden utwór) główny bohater mówi: „kocham jego muzykę, mam jego muzykę w windzie”. Nigdy nie jest za późno, by zamiast zaimponować zrobić z siebie totalnego głupka. Z większością spostrzeżeń DeLillo i akcentów położonych przez Cronnenberga mogę się zgadzać, ale na całość reaguję jak na imprezowe kółko dyskusyjne, znajdujące mało powabne tło dla swej erudycji.

– Życie jest zbyt współczesne – mówi jedna z kobiet, z którymi ma kontakt bohater Pattinsona. Jego codzienne działania, oprócz walutowych spekulacji, napędza niepohamowany seksualny apetyt. Wątek niszczącej seksualności najmocniej obnaża aktorskie niedostatki odtwórcy głównej roli. Porównanie ze „Wstydem” i kreacją Michaela Fassbendera jest miażdżące dla aktora. Obraz Nowego Jorku w filmie Steve’a McQueena również był o wiele bardziej przekonujący, podobnie jak wizja przyszłości, chociażby u Gary’ego Shteyngarta w „Super smutnej i prawdziwej historii miłosnej” daje więcej zwykłej frajdy, przy okazji nie osłabiając kategorii „do myślenia”.

„Cosmopolis” najlepiej zestawić z „Upadkiem” i frustracją początku lat 90. XX wieku. Wiele się zmieniło, niezadowolenie zostało spotęgowane. Rolę Michaela Douglasa przejął Paul Giamatti. Jego bohater także nie nadąża i zaczyna nienawidzić każdej minuty swojego życia. A skoro minęły czasy biegu przełajowego z kijem baseballowym, to musi znaleźć inny sposób. Wielu widzów wzruszy ramionami, gdy dowie się, jaki.

To już nie będzie ważne. Seans, przeładowany atrakcjami, które męczą zamiast błyszczeć, pozostawia w finale obojętnym. Rozmawiać o „Cosmopolis” można długo, ale znów, podobnie jak w przypadku „Niebezpiecznej metody”, obok filmu.

REKLAMA