SKYFALL *****
„Skyfall” pogodzi zachwyconych dwiema poprzednimi częściami z Danielem Craigiem („Casino Royale„, „Quantum of Solace”) oraz zwolenników wcześniejszych wcieleń agenta 007. James Bond nie udaje, że nie tylko inicjały łączą go z Jasonem Bourne’em i Jackiem Bauerem. Chociaż Londyn jest w 23. filmie o agencie 007 miejscem tylu kataklizmów, co Stany Zjednoczone w serialu „24”, to klimat bliższy jest momentami nolanowskim Batmanom a nie filmom o służbach specjalnych.
Zamiast naśladować kolegów po fachu, którzy skradli mu chwilowo popularność, Bond w 50. urodziny idzie krok dalej. Odsłania swoją ludzką stronę. Zblazowani, a nawet pogodni: Connery, Moore czy Brosnan, to byli wszystko faceci po przejściach, które musi znaczyć swoimi bliznami Craig. I trzeba w końcu mu oddać, co bondowskie: pasuje do roli idealnie.
Znakomicie sprawdził się także, wymyślony przez Craiga, reżyser najnowszej części. Sam Mendes po raz pierwszy kręcił film w rodzinnej Anglii. Urodzony w Oxfordzie wychowanek Cambridge nadaje się jak nikt inny do przemycania w filmie brytyjskiego poczucia humoru. Do jednoczesnego angażowania widza i utrzymywania go w dystansie. A przede wszystkim do reżyserowania wybitnych aktorów.
Judi Dench i Javier Bardem to najbardziej charyzmatyczne otoczenie, w jakim agent 007 kiedykolwiek się znalazł. Bardem przyznał w rozmowie z „The Guardian”, że kręcenie sceny dialogowej z Dench w roli M przypomina wystawienie się na atak armatki wodnej, na rywalizację z siłą natury. Czysta esencja brytyjskości mierzy się w „Skyfall” z kontrolowanym hiszpańskim szaleństwem. Od czasu Hannibala Lectera w wykonaniu Anthony’ego Hopkinsa nikt nie zagrał psychopaty równie przekonująco, jak Bardem w nagrodzonej Oscarem kreacji Antona Chigurha z „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Wydawało się, że na tym polu osiągnął już perfekcję. Właśnie pokazał inną, ale również złożoną, stronę zła.
Jako najnowszy przeciwnik Bonda, każe na siebie długo czekać, ale gdy jego bohater Raoul Silva pojawia się na ekranie – błyskawicznie przykuwa uwagę. Bardem nie pozwala na wytworzenie próżni, nawet w szerokim planie. Monolog
Silvy o wyspie i szczurach trzyma w napięciu równie mocno, co pościgi z
rozpoczynającego film teasera. Motocyklowa gonitwa po dachach Stambułu i
walka wręcz na dachu pędzącego pociągu, z obowiązkowym padem na płasko
na widok tunelu, to wydawałoby się zgrane chwyty, ale banku z pomysłami
nie sięgnął kryzys. Do scen z londyńskiego metra nie ma żadnego ujęcia,
które nadszarpnęłoby zaufanie widza. Jako kino akcji „Skyfall” może
zaskoczyć, ale prawdziwym szokiem jest powodzenie, z jakim sięga nie po pistolety, gadżety i cyberterroryzm, a po monologi, dialogi i niedopowiedzenia.
Barometr wychyla się w stronę przeciwną od „Mission Impossible”,
w kierunku „Szpiega”. Po raz pierwszy po filmie o agencie 007 można
dłużej dyskutować o scenach zmontowanych w ciszy, napięciu lub
wokół soczystego dialogu, niż o eksplozjach, strzelaninach i
egzekucjach. Po jednej z nich pada seksistowski komentarz: „marnotrastwo dobrej whisky”, który Bondowi zostaje z miejsca wybaczony,
ale „Skyfall” to więcej niż chwytliwe riposty. W filmie Mendesa
wymienia się całe potężne linie dialogowe, ważące więcej od wystrzelonej
amunicji. Dzięki temu przekonałem się do kreacji Ralpha Fiennesa i
Naomie Harris, którzy potrafią sobie z ciekawymi dialogami poradzić, a
nie przypadli mi do gustu Ben Whishaw i Berenice Marlohe. Pierwszy duet
wygrywa sekwencjami kluczowymi dla filmu, ze szczególnym naciskiem na
wątek brzytwy.
Drugiemu nie pomogły sceny spotkania pod obrazem „The Fighting Termaire” Turnera i sekwencja w kasynie. Q i dziewczyna Bonda to dla mnie tym
razem pudła, za strzał w dziesiątkę uważam muzykę Thomasa Newmana
(współpracował z Mendesem już przy oscarowej „American Beauty”)
oraz tytułową piosenkę, wyśpiewaną przez Adele. Idealnie pasuje do
nastrojowej czołówki. Już po tej animacji widać, że wizualnie mamy do
czynienia z bodaj najwspanialszym Bondem w historii. Scenograficznie
obietnica zostaje spełniona – scena walki na tle elektronicznej meduzy była ekscesem wręcz artystycznym. Zasługę przypiszmy też autorowi zdjęć
Rogerowi Deakinsowi. Dziewięć razy był nominowany do Oscara, może sława
Bonda przyniesie mu w końcu upragnioną statuetkę?
Spekulowanie o nominacjach do nagrody Amerykańskiej Akademii,
nawet w technicznych kategoriach, po premierze Bonda nie zdarza się
często. W przypadku „Skyfall” nie jest nadużyciem rozważanie kandydatury
Craiga, a jeszcze bardziej uzasadnione byłoby wymienianie w tym gronie
duetu Dench-Bardem. Dzięki nim wiarygodności nabiera najważniejszy
bohater. Widzimy z jakiego powodu nie jest w stanie celnie strzelić,
rozumiemy dlaczego trzęsą mu się ręce. W „Skyfall” oglądamy Bonda tuż przed nałożeniem maski i wejściem w konwencję, to
film o genezie znanego nam wizerunku agenta 007 i jego relacji z innymi
bohaterami. W świecie kinowego serialu do przyszłości można nawiązać, bo
przecież jest przeszłością. Taka symboliczna podróż w czasie to np.
scena z garażem, w którym czeka Aston Martin DB5. Na nocnej premierze w
Heliosie Nowe Horyzonty publiczność na widok samochodu z „Goldfingera” i „Thunderball” zareagowała entuzjastycznie.
Burza braw towarzyszyła też napisom końcowym. Niektórzy fani ubrali koszulki ze znaną z czołówek podobizną Bonda. Patrzyłem na ten objaw zaangażowania znad równie oczywistego drinka: wstrząśniętego i nie zmieszanego. Wstrząsem nie jest rozsławiona przed premierą scena z konkurencyjnym napojem jednego z browarów, a fakt, że po najnowszym Bondzie nie da się tak po prostu zasnąć. „To koniec” – śpiewa na początku Adele, a film opowiada później o ludziach, którzy chcą wprowadzić te słowa w życie. Próby odcięcia się od przeszłości skazane są na klęskę. Wracają wspomnienia, miejsca, skojarzenia. Bond mógłby się tego dowiedzieć od cierpiącego na amnezję Bourne’a, gdyby nie fakt, że każdy musi zbudować własną legendę. Dzięki Samowi Mendesowi przeszłość agenta 007 zostaje zbudowana bez pretensjonalnych retropskecji. Zamiast tego „Skyfall” dostarcza Bondowi przeżyć formacyjnych. Wznosi się ponad wizerunek playboya i gra na emocjach.