Mistrz - ****** (Recenzja filmu)
fot. mat. prasowe
Paul Thomas Anderson sam jest mistrzem. W budowaniu konstrukcji, które zyskują po każdym kolejnym doświadczeniu. Za pierwszym razem zarówno „Aż poleje się krew”, jak i „The Master” zdawały mi się przytłaczającymi budowlami, w których da się znać genialne rzemiosło, ale brak artystycznego uniesienia. Ponowne wizyty w kinie pozwalały nabrać cierpliwości, zrozumieć, docenić, a przede wszystkim znaleźć to emocjonalne serce artysty, ukryte pod precyzyjnie wystudiowanym obrazem.
W „Mistrzu” proces ponownego poznania i kompletnego zauroczenia sięga do głębi dzięki dwóm wybitnym kreacjom aktorskim. Joaquin Phoenix to wiecznie pijany, mamroczący swe kwestie pod nosem Freddie Quell, weteran wojenny, powoli degradujący się w plenerze amerykańskich galerii handlowych i bezkresnych równin. Po genialnej scenie ucieczki trafia na wynajęty statek, którym podróżuje Lancaster Dodd – postać Philipa Seymoura Hoffmana, wzorowana ponoć na L. Ronie Hubbardzie. Wszelkie odwołania z miejsca przestają być ważne. Nauki Dodda są czystym pretekstem do wywodu Andersona. Hoffman, podobnie jak Phoenix, rozsadza ekran. Ich filmowi bohaterowie ciekawią widza bardziej od jakichkolwiek pierwowzorów.
Nie zawsze jesteśmy w stanie rozgraniczyć jawę od snu, teorie szarlatana, który uwodzi głównego bohatera są groteskowe, pozbawione znaczenia ale nakładają kolejną perspektywę –poszukiwania sensu, przede wszystkim w poprzednich wcieleniach. Ćwiczenia i próby, którym zostaje poddany Freddie przez Lancastera służyć mają przemianie, ale ta okazuje się niemożliwa, podobnie jak trwałość relacji, miłość, ponowne spotkanie, a wreszcie poznanie samego siebie. Fiasko mitu mistrza i drogi do samodoskonalenia krzyżuje się z otchłaniami osobistego mroku i niemocy. Nie brakuje przy tym dystansu, lekkości opowiadania i przewrotnego poczucia humoru. Z Hoffmanem i Phoenixem znakomicie współgra tu reszta obsady, na czele z Amy Adams, która jako jedna z nielicznych aktorek swojego pokolenia ma szansę dogonić Meryl Streep w liczbie oscarowych nominacji.
Najnowszy film Paula Thomasa Andersona nie zdobył dotąd najwyższych laurów, choć na to zasłużył. To raz jeszcze mistrzostwo obrazu, wiarygodne scenografie Jacka Fiska i Davida Cranka pokazuje w 70-milimetrowym obiektywie operator Mihai Malaimare Jr. Na kolejnych ujęciach będzie można szkolić pokolenia autorów zdjęć. Tak różnorodne dzieło sztuki wizualnej, prowadzone zdyscyplinowaną ręką wirtuoza, zdarza się w kinie chyba raz na dekadę. Monumentalne kadry z panoramami większymi niż życie zyskują dzięki kolejnej udanej arii muzycznej Johnny'ego Greenwooda. Kameralnym zbliżeniom odsłaniającym dusze bohaterów kompozycje lidera Radiohead towarzyszą w bardziej intymny sposób, czyniąc ze ścieżki dźwiękowej kolejny zróżnicowany obiekt do podziwiania.
W finale otrzymujemy piękno melancholii, zgodę na los człowieka i nierozerwalny z nim smutek. Samotność albo rodząca się z jej zaniku, nieskończona walka o władzę. Z takimi alternatywami zostawiają nas mistrz i uczeń. Mistrz i Freddie.