HOLY MOTORS ******

Jan Pelczar | Utworzono: 09.01.2013, 15:19
A|A|A

fot. mat. prasowe

Pierwsze od ponad dekady pełnometrażowe dzieło Leosa Caraxa. Dzięki takim come-backom można uwierzyć, że kino to jedyne w świecie perpetuum mobile, samonapędzająca się maszyna. Raz wprawionej w ruch nic już nie powstrzyma, będzie żywić się sama sobą, czerpać paliwo z własnych pokładów. Krytycy czytają „Holy Motors” jako hołd dla kina, wyznanie miłości.

Carax odpowiadał nam na zeszłorocznych Nowych Horyzontach, że jest taką interpretacją zdziwiony, że kino nie jest treścią i adresatem jego filmu, a jedynie językiem. Opowiada nam prostą historię, budząc gatunkowe skojarzenia, sięgając do przeszłości i samego sensu filmowego spektaklu. Jest miejsce dla widowni, ciemności, kostiumu.

Surrealistyczna podróż przez krainę fantazji nie stroni od społecznego komentarza, zadaje między innymi pytania o granice własnej tożsamości. Przede wszystkim jednak „Holy Motors” to film dziki, trudny do okiełznania. Tu każda interpretacja jest dozwolona, a próby werbalizowania intuicji reżysera mogą obrodzić czczymi analizami.

Główny bohater Oscar (grany przez etatowego aktora Caraxa, Denisa Lavanta) ma pracę marzenie i przekleństwo zarazem, syzyfową i katartyczną jednocześnie. Wsiada do błyszczącej limuzyny i jeździ z miejsca na miejsce, od zlecenia do zlecenia. Po drodze przebiera się w fantazyjne kostiumy, z totalną charakteryzacją. W ośmiu różnych wcieleniach będzie między innymi zabójcą, amantem, potworem porywającym Evę Mendes. Scena lizania pachy modelki to jeden z tych pokładów, które „Holy Motors” dodają do historii kina, na miejsce wszelkich wyczerpanych motywów kina gatunkowego.

Sekwencja z porwaniem jest jednocześnie najmocniejszą politycznie wypowiedzią Caraxa, choć możliwe, że to także interpretacja daleka od zamierzeń reżysera. Tak samo maska z filmu „Oczy bez twarzy”, którą zakłada Céline może być nie tylko cytatem, ale i kluczem. W roli Céline, szofera pana Oscara, pojawia się Edith Scob, która grała przed laty w filmie Georgesa Franju. Pojawia się też w tajemniczym epizodzie Michel Piccoli. Tropów, nawiązań, dróg do obrania jest wiele. Sam Paryż, w którym Carax kręcił z konieczności, może aspirować do miana dodatkowego bohatera.

„Holy Motors” będzie w was żyło długo po seansie. Nie widziałem tego filmu od lipcowej premiery na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty, gdy stanąłem w ostatnich dniach grudnia na sali londyńsiego muzeum Victoria&Albert na wspaniałej wystawie „Hollywood Costume”. Wśród setek słynnych kostiumów z hollywoodzkich filmów i niezwykłych multimedialnych przekazów o ich projektowaniu, był film z udziałem Andy’ego Serkisa, aktora, który zasłynął dzięki użyczaniu swojego ciała w technologii motion-capture takim bohaterom jak Zgredek czy Gollum.

Moim pierwszym skojarzeniem na widok warsztatu pracy Serkisa było właśnie „Holy Motors” i przepięknie choreograficznie skomponowana scena walki w wirtualnej rzeczywistości planu motion-capture. Carax pyta w swoim filmie o to, czy we współczesnym kinie jest jeszcze miejsce dla ducha opowieści, którego bohaterowie chcą powielać „dla samego piękna gestu”. Czy możliwa jest akcja, którą ma na myśli reżyser, krzyczący do ekipy przed rozpoczęciem kolejnego ujęcia. Tytułowe „holy motors” to ludzie, nie limuzyny, ale i one są tu ciekawym symbolem.

Błyszczące obiekty pożądania do wynajęcia, które rozmawiają ze sobą w garażu o usterkach technicznych. W natrętnie publicystycznym „Cosmopolis” Davida Cronenberga padało pytanie: „gdzie śpią limuzyny”. Równolegle realizowany i pokazany światu film Leosa Caraxa pokazuje odpowiedź i pozwala nam zobaczyć, gdzie śpi kino. W marzeniu o możliwości przeżywania na nowo i od nowa. O tym śpiewa w jednej z ostatnich scen Gérard Manset. W przywoływaniu wspomnień i trawieniu doświadczeń. W  tęsknocie za utraconym i lęku przed nieznanym. W pragnieniu nieśmiertelności i godzeniu się ze śmiertelnością. W odtwarzaniu nieobecnego i wyobrażaniu nieuchwytnego. W piękności gestu, bez względu na brzydotę otoczenia.

REKLAMA