"Trener bardzo osobisty" (Recenzja)
Gerard Butler sam sobie wyprodukował średnią komedię romantyczno-familijną z futbolowym wątkiem w tle. Amerykanów miłością do piłki nożnej nie zarazi, a resztę świata zrazić może do własnej osoby.
Czy wiecie, kim jest George Dryer? Bez niego Liverpool nie wygrałby w 2005 roku finału Ligi Mistrzów z Milanem. Wcześniej prowadził Celtic do wygranych nad Rangersami, a później zabierał piłki grającemu w Realu Madryt Davidowi Beckhamowi. Nie kojarzycie? Macie prawo, bo to postać fikcyjna, główny bohater komedii „Trener osobisty”, która wchodzi do kin w Dzień Kobiet. Korzystanie z podpowiedzi dystrybutora odradzam stanowczo. Różne są bowiem podejścia do Dnia Kobiet, ale z żadnym z nich nie zgadza się wybór premierowego filmu „Trener bardzo osobisty” na piątkowy wieczór. Kobiety w filmie Gabriela Muccino to nie tyle nawet płeć piękna, co płeć postępująca wedle uroków.
Albo ulega czyjemuś urokowi osobistemu albo stara się zrobić wrażenie własnym. Fikcyjny futbolista, grany przez Gerarda Butlera, po zakończeniu kariery i przejściach pozamałżeńskich trenuje młodzików i stara się o posadę w telewizji. Chciałby też odzyskać względy byłej żony i synka, kopiącego piłkę w trenowanej przez dawną gwiazdę drużynie. O ile papierowy schemat rodzicielski o wspólnych treningach i czasie inwestowanym w relację z dzieckiem sprawdza się, to już relacja z byłą żoną, odgrywaną przez Jessicę Biel, wymagałaby większej inwencji ze strony twórców filmu. Jej drugie małżeństwo także wygląda na papierowe, a życiowe decyzje są podejmowane pod wpływem emocji płynących ze scen, które mogłyby posłużyć za spoty reklamowe firmom telekomunikacyjnym lub producentom proszków do prania.
Klasyfikuję „Trenera bardzo osobistego” w kategorii dzieł przeciętnych a nie słabych chyba tylko ze względu na własne sportowe usposobienie. Film jest jak galaktyczny Real Madryt sprzed lat, albo tegoroczny Zenit Sankt Petersburg. To naszpikowany gwiazdami niewypał. Drugoplanowe zwroty akcji zapewniają tu zdolni ludzie, ale czy ich zgoda na występ w takiej produkcji nie oznacza czasem, że panicznie boją się podzielenia losu głównego bohatera? Najciekawszy w jego biografii jest bowiem czas między karierą, a powrotem w otoczenie rodziny. Dawny mistrz i sława europejskich boisk jest w Stanach Zjednoczonych życiowym rozbitkiem, bez grosza przy duszy. Jak roztrwonił swój majątek?
Możemy się jedynie domyślać, że na kobiety: była żona zarzuca mu niewierność, a wszystkie „soccer moms”, czyli mamy dowożące dzieci na treningi i kibicujące na meczach Małej Ligi, pragną paść mu w ramiona. Catherine Zeta-Jones ma najprostsze zadanie: jej bohaterka chce uwieść Dryera na dawne kontakty ze świata telewizji. Uma Thurman trafiła najgorzej: zdradzana żona zazdrosnego męża (gra go po najmniejszej linii oporu Dennis Quaid) pragnie zemsty, ale jest zbyt rozkojarzona, by cokolwiek przeprowadzić poważnie. Sceny z nią to poza tym największe nieporozumienie, już na poziomie scenariusza podpisanego przez Robbiego Foxa. Zostaje jeszcze Judy Greer, której nie ratuje nawet talent komediowy. Aktorka znana z serialu „Californication” miała bawić rolą rozwodniczki o zmiennych nastrojach. Jej płacz na zawołanie nie wypada jednak zbyt zabawnie.
Bardziej komiczny jest Iqbal Theba w roli właściciela domu. Główny bohater wynajmuje u niego domek dla gości. Pochodzący z Pakistanu aktor znany jest z roli dyrektora szkoły w serialu „Glee”. W „Trenerze bardzo osobistym” próbuje być równie stanowczy. I ma rację co do jednego: najlepiej w tym wszystkim wypada zagraniczny akcent.