Avidan, Bonobo, Rice - to hity
Piątek, czyli drugi dzień wydarzenia, to już prawdziwy maraton z zadyszką i wiecznym wyścigiem z czasem by zdążyć na wybrane koncerty. O czwartkowej rozgrzewce można było już zapomnieć. Jednym słowem - witajcie na festiwalu muzycznym.
Dub Fx
Inauguracja głównej sceny.
Gęste, soczyste granie - fani artysty byli ewidentnie zachwyceni jego popisami. Moim zdaniem jednak nie to miejsce (pierwszy, piątkowy koncert) i nie to miejsce dla tego typu wykonań.
Wszyscy kochamy Asafa Avidana - naprawdę!
A przynajmniej wszyscy ci, którzy tłumnie zjawili się pod główną sceną. Występ muzyka z Izraela był drugim w piątek na tej estradzie. Pora wciąż była jeszcze wczesna, a jednak pod sceną kłębiły się zastępy fanów z uwielbieniem wpatrujących się w wokalistę, doskonale znających jego utwory i śpiewających wraz z Avidanem - to było naprawdę imponujące.
W tej sytuacji wokalista, który widać było od samego początku, że nie ma najmniejszych problemów z kontaktem z publicznością, jeszcze szybciej chwycił widzów w garść i nie wypuścił do ostatnich brzmień koncertu.
Żywiołowy i pełen pasji koncert rozpoczął się od dwóch kompozycji z najnowszego albumu artysty: "Cyclamen" i tytułowego "Different Pulses". Swoje miejsce w setliście znalazły również i starsze kompozycje Izraelczyka, który popisywał się znakomitą grą i ruchem scenicznym, pokazał rockowy pazur, dorzucił odrobinę nostalgii a nawet psychodeli.
Znakomity koncert! Przy najbliższej okazji - kto nie widział np. we Wrocławiu - koniecznie trzeba się na to show wybrać. Kto był - na pewno z satysfakcją przygodę z twórczością Izraelczyka powtórzy.
Anna Maria Jopek
Tuż po koncercie Asafa, spod głównej sceny trzeba było błyskawicznie przenieść się do Gong Vitkovice Stage. Piszę "do" bowiem to tak naprawdę imponująca, nowoczesna sala widowiskowo - koncertowa wybudowana i zaaranżowana wewnątrz byłego, cylindrycznego... zbiornika gazu, którego woń wciąż się wewnątrz unosi.
Trzeba bowiem wiedzieć, że pofabryczny kompleks, o którym pisałem wczoraj, pomału acz sukcesywnie zamieniany jest w centrum kultury. Z pierwszych efektów tego długotrwałego procesu już można się cieszyć. Audytorium na ponad 1000 miejsc imponuje nie tylko technologicznymi rozwiązaniami, ale i rozmachem oraz - co najważniejsze - doskonałą akustyką. Miejsce na widowni Gong Vitkovice Stage trzeba zarezerwować z wyprzedzeniem. Wejściówki na koncert naszej artystki rozeszły się dość szybko, a na występie zjawił się komplet publiczności.
Wyjeżdżać do Czech by zobaczyć i usłyszeć Annę Marię Jopek to trochę wstyd, o ile nie ma się na swoim koncie wcześniejszych odwiedzin na jej koncercie w ojczyźnie. Na szczęście podobne doświadczenie mam już za sobą, w związku z tym z satysfakcją mogłem obserwować burzę braw, którymi nagradzano nie tylko wokalizy Polki, ale i każdą, znakomitą solówkę Krzysztofa Napiórkowskiego, Roberta Kubiszyna czy Krzysztofa Herdzina.
A sama artystka sięgnęła po takie polskie pieśni jak: "Uciekaj, uciekaj", "Laura i Filon", "O mój rozmarynie", ze swego repertuaru, znakomite "Szepty i łzy" czy utwory nagrane niegdyś z Patem Metheny: "Czarne słowa" i brawurowo wykonane: "Tam gdzie nie sięga wzrok" już na finał. Miło było patrzeć na owacje na stojąco po występie Polki.
W niedzielę, w tej samej sali Sara Tavares!
Damien Rice, mistrz nastroju i melancholii
No i znów trzeba było szybkim krokiem przemierzyć spory kawał festiwalowego terenu, bowiem kiedy kończyła Anna Maria, na głównej scenie swój występ rozpoczynał właśnie on - Damien Rice. Artysta to już o ugruntowanej pozycji, jednak jego repertuar bardziej pasuje mi do kameralnej niż tak dużej przestrzeni. A jednak Irlandczyk znakomicie poradził sobie z niesprzyjającymi, wydawałoby się, okolicznościami. On sam jeden na scenie z gitarą akustyczną, a przed nim wielki tłum skupionej publiczności, z której nikt nie śmiał przed czasem opuścić gigantycznego placu. Rice był szczery, nie próbował tworzyć show pod publikę, show, które przecież nie pasowałoby do tego wykonawcy, zagrał "swoje" i tym niewątpliwie ujął widzów. W ciekawy sposób nawiązywał kontakt z publicznością. Już pod koniec występu, z jedną z festiwalowiczek, wybraną z tłumu, spożył na scenie w błyskawicznym tempie butelkę czerwonego wina, opowiadając przy tym historie powstania pewnego utworu, który chwilę później w dramatyczny i pełen aktorskich gestów wykonał.
Po tym jak na finał zabrzmiało: "Cold Water" połączone z Cohenowskim "Hallelujah", "Blower's Daughter" i "Volcano", publiczność z wielką satysfakcją przechodziła pod kolejną scenę. I znów trzeba było się spieszyć.
Mistrz Bonobo
Kiedy swój nastrojowy występ zakończył Damien Rice, na Arcelor Mittal Stage, niewiele mniejszej od głównej, wszedł Bonobo z zespołem. Muzyk przez cały swój występ genialnie udowadniał, że w mistrzowskim łączeniu elementów dj-skiego setu z partiami "żywych" instrumentów i wokalem niewielu może się z nim równać. Wyborny pokaz potęgi brzmień downtempo odgrywanych na żywo, na wielkiej scenie, na olbrzymiej przestrzeni. Perełki z "Black Sands" i"The North Borders", bo po nie głównie sięgał, momentami ujawniały swoje piękno z jeszcze większą siłą niż na albumach.
Można by tak przez całą noc, do białego rana oddawać się temu elektronicznemu transowi - zdecydowanie za mało, za krótko. Absolutnie do zobaczenia i usłyszenia raz jeszcze!
Woodkid
Właśnie do niego należał finał wieczoru na głównej scenie. To był monumentalny, pompatyczny wręcz chwilami, występ młodego artysty, który przedstawił materiał z albumu "The Golden Age". Minorowy nastrój, białe oświetlenie na tle czarnego tła zaplecza sceny, czarno-biłe wizualizacje. Artysta momentami ocierał się o rodzaj bliżej nieokreślonej celebracji, by nie rzec nabożeństwa. Jak dla mnie zbyt monotonnie, na jednym poziomie emocji. Jednak publiczność dala się porwać. Nie bez znaczenia niewątpliwie była też charyzma sceniczna Woodkida.
Jeżeli o mnie chodzi to jednak to jednostkowe spotkanie z artystą wystarczy mi na bardzo długo!
Drugi dzień Colours Of Ostrava to był znakomity czas, pełen różnorodnych stylistycznie przeżyć z iście genialnymi wykonawcami. Równie intensywnie zapowiada się dzień trzeci...