Recenzja: LABIRYNT *****
Plakat do filmu
Amerykanie mają talent do filmów o porwaniach. Uświadomił mi to Przemek Niciak, szef wrocławskiego Multikino Arkady, który sporządza dla Stopklatki rankingi kasowe. Box office był łaskawy dla dobrego „Okupu” z Melem Gibsonem i niezłego „Człowieka w ogniu” z Denzelem Washingtonem, a nawet dla mocno przeciętnej „Uprowadzonej” z Liamem Neesonem.
Także dzieło kanadyjskiego reżysera Denisa Villeneuve'a o zagnięciu dwóch dziewczynek w Święto Dziękczynienia debiutowało na szczycie notowania. W Polsce film może mieć mniejsze wzięcie, bo wchodził do kin równolegle z jedną z najbardziej oczekiwanych premier – „Wałęsą. Człowiekiem z nadziei”. Do polskiego dystrybutora większy żal mam o tytuł.
„Labirynt” to po prostu spoiler, zwrócenie uwagi widzów na jeden ze szczegółów, który nie powinien się rzucać w oczy. Przy okazji tytuł wzięty z kryminalnej intrygi spłyca odbiór filmu. Oryginalni „Prisoners” – więźniowie – oprócz sytuacji poszukiwanych dziewczynek i aresztowanego podejrzanego odnoszą się metaforycznie do głównych bohaterów.
Thriller Villeneuve'a tym odróżnia się od wielu dzieł gatunku, że nie ma tu w centralnych rolach psychopatów i policjantów superbohaterów. Na ekranie obserwujemy zwykłych ludzi, a tacy bywają więźniami stereotypów, ról społecznych, zobowiązań rodzinnych, własnych ambicji, fobii, przeżyć.
Hugh Jackman może się spodziewać drugiej z rzędu nominacji do Oscara, tym razem za rolę ojca, który uważa, że przezorny jest zawsze zabezpieczony, a na zaginięcie córki reaguje gniewnie – nieufnością wobec policji. Chce wziąć śledztwo w swoje ręce, najchętniej samemu złapać sprawcę, wydobyć z niego informacje, wymierzyć sprawiedliwość.
Ojciec drugiej z zaginionych dziewczynek, grany przez Terrence'a Howarda, nie wytrzymuje tej próby. Będzie robił to, czego oczekuje żona, kreowana przez mistrzynię drugoplanowych kreacji Violę Davis. Jeśli scenariusz Aarona Guzikowskiego gdzieś idzie na skróty, to w usunięciu z pola działania głównego bohatera jego własnej żony. Ekranowa partnerka Jackmana (w tej roli Maria Bello) po zaginięciu córki całe dnie spędza w łóżku, odurzona lekami. To zmyli zresztą prowadzącego sprawę policjanta.
Detektyw Loki (cóż za prezent dla fanów Thora, Avengersów, a pewnie i wakacyjnego przeboju grupy Daft Punk) nie podejmie jednego z tropów, patrząc na zastawioną fiolkami szafkę. Jake Gyllenhaal tworzy wielowymiarową kreację samotnego policjanta. Wytatuowany mężczyzna z nerwowym tikiem popełni proste błędy, nie nadąży za wszystkimi nitkami śledztwa, ale jednocześnie będzie w pełni oddany swoim poszukiwaniom. Ma do tego swoje osobiste powody związane z sześcioma latami dzieciństwa spędzonymi w katolickim ośrodku. Religijny jest bohater Jackmana, ale modlitwa nie przeszkadza mu w czynach moralnie nagannych. Jest wreszcie Paul Dano w roli podejrzanego. Jak każdy bohater filmu budzi w trakcie seansu skrajne emocje. Gdzieś na marginesie
Villeneuve, znany jako reżyser znakomitego „Pogorzeliska”, mistrzowsko gra na nastrojach widowni, pobudzi też dyskusje o motywacjach i wyborach bohaterów. Z pomocą wybitnego operatora Rogera Deakinsa klimatycznie obrazuje miejsca zbrodni i pracy policjantów. Przekopywane podwórka, przeszukiwany camper, sale przesłuchań, ulice i parkingi zalane deszczem, przenikający chłód – sceneria z odpowiednim klimatem. Ale zło nie czai się w poszczególnych miejscach i ludziach, jego geneza jest o wiele bardziej złożona.
Sięgający po przemoc, bądź zafascynowani jej efektami, bohaterowie „Prisoners” przypominają o postaciach z „Zodiacu”, „Milczenia owiec”, czy „Siedem”. U Villeneuva nie ma może kanibali i seryjnych morderców, ale jest mowa o budzeniu zwątpienia i powoływaniu do życia demonów. Ogląda się jego film w ciszy, by niczego nie uronić, mieć pełen obraz. Ponad dwuipółgodzinny seans mija przy pełnym skupieniu widowni.