Recenzja filmu: GRAWITACJA *****
fot. www.warnerbros.com
W kosmosie życie nie jest możliwe. A dźwięk się tam nie rozchodzi.
Od tych informacji zaczyna się film Alfonso Cuarona, a potem zaczyna się relacja ze spaceru kosmicznego astronautów i towarzyszącej im pani naukowiec. W przerażających okolicznościach kosmosu i niepowtarzalnych.
W kinie słychać jedynie pogawędki bohaterów granych przez Sandrę Bullock i George'a Clooneya z naziemnym centrum kontroli lotów. I tak będzie do końca. Mimo kolejnych eksplozji i katastrof epickiej skali, które obserwujemy w tle.
Dźwięk się przecież nie rozchodzi. Wszystko rozpocznie się od niepokojącej informacji o awarii rosyjskiego satelity. Dalej zadziała efekt lawiny, niczym deszcz meteorów pojawi się ławica kosmicznych szczątków, zagrażająca astronautom i stacji kosmicznej. Pozostawieni w galaktycznej próżni, zdani tylko na siebie, bez łączności, spróbują wrócić do życia.
„Grawitacja” będzie dla filmów o kosmosie tym, czym „Tożsamość Bourne'a” z Mattem Damonem była dla kina akcji. Cuaron nie zapowiadał „ambitnego science fiction”. Tak zrobiło już kilku twórców w przeszłości, ale wizualnie nie wspięli się na wyżyny spektaklu w 3D, który – jeśli wierzyć Buzzowi Aldrinowi i innym praktykom – tak bardzo przybliża widzom kosmiczne realia.
Scenariusz miejscami stosuje chwyty typowe dla hollywoodzkich filmów katastroficznych i melodramatów, finał jest przez to wręcz nieznośny, ale ze względu na warstwę wizualną, możemy twórców „Grawitacji” nie sprowadzać na ziemię.