Tajemnica Filomeny (Recenzja)
Szczególnie, kiedy filmowcy potrafią o nich opowiedzieć z taktem, humorem i dystansem, a przed kamerą stają aktorzy klasy Judi Dench i Steve'a Coogana.
Były dziennikarz po stracie rządowej posady zastanawia się nad powrotem do zawodu. Na jednym z przyjęć kelnerka uchyla mu rąbka tytułowej Tajemnicy Filomeny. Mówi o kobiecie, która szuka swojego syna, ostatnio widzianego w wieku niemowlęcym. - To human interest story, dziennikarstwo społeczne - krzywi się mężczyzna. Dopiero później przekona się do historii, ale grymas zniecierpliwienia, wyniosłości i niedowierzania pozostanie do końca. O arogancji dziennikarskiej i traktowaniu ludzkich losów w kategoriach towaru Stephen Frears opowiada jedynie na marginesie. W jego najnowszym filmie poznajemy dramatyczną, niewiarygodną, ale prawdziwą historię Philomeny Lee. Jeśli przed premierą jeszcze jej nie znacie - nie wyszukujcie w internecie, nie wertujcie kronik, dajcie się zaskoczyć po ludzku opowiedzianej historii nieludzkiego traktowania. Wystarczy wiedzieć, że Phliomena jako panna w ciąży trafiła do jednego z zakonów w Irlandii. Wśród zakonnic przeżyła traumę życia, która niewiele miała wspólnego z miłosierdziem. Retrospektywy z tego okresu, z Sophie Kennedy Clark w roli młodej Lee, przypominają głośny film Petera Mullana "Siostry Magdalenki". Historię Philomeny opisał Martin Sixsmith, którego w filmie gra Steve Coogan, jednocześnie producent i współscenarzysta (wraz z Jeffem Popem przeniósł na ekran wspomnieniową powieść Sixsmitha).
Coogan to w Anglii człowiek instytucja - komik i aktor znany z ról i określonych poglądów, z dystansem żartujący między innymi ze swych nieudanych prób podbicia Hollywood. Tym razem mu się udało, bo pozostał sobą. To jego specyficzną odmianę angielskiego poczucia humoru znać w sposobie poprowadzenia historii i budowaniu dialogów. Zarówno Philomena jak i Martin to postaci z krwi i kości, w trakcie seansu mogą nas z różnych powodów denerwować i drażnić, sympatii widzów nikt u Coogana i Frearsa nie dostaje wraz z emocjonalnym bagażem przeżyć. Doceniono to w Wenecji, nagradzając scenariusz filmu, doceniono w Los Angeles, nominując Tajemnicę Filomeny do czterech Oscarów. Wśród wyróżnionych znalazła się odtwórczyni głównej roli Judi Dench, która w sposobie bycia przeciętnej kobiety potrafi wiarygodnie odnaleźć cechy damy. Jej święta niemalże cierpliwość łączy się z naiwnymi pytaniami i krnąbrnym uporem. Bywa tradycyjna i postępowa jednocześnie, a katolicyzm zdaje się jej nie przeszkadzać w ogólnoludzkiej tolerancji, co niestety oczywistością nie jest. Philomena Lee po wielokroć dziwi się światu, ale jednocześnie udziela lekcji wybaczania.
Stephen Frears przyzwyczaił nas w Niebezpiecznych związkach i Królowej, że potrafi przykuć uwagę widza do ekranu, bez popadania w niepotrzebną sensację. Bohaterka jego filmu zajmuje sobie czas czytadłami, które bywają z pogardą nazywane "powieściami dla kucharek", jednocześnie nie zdaje sobie sprawy, że sama mogłaby stać się podmiotem kolejnej z takich historyjek. Frears zręcznie wygrywa ten paradoks, przedstawiając losy Philomeny Lee jako dziennikarski kryminał, ale i komediowy film drogi. Emocjonalnego szantażu brak, ideologicznych morałów także. Kino, które jednocześnie wzrusza i jest mądre oraz wyważone nie zdarza się często. Tajemnicę Filomeny musicie poznać koniecznie.