Seks w wielkim mieście
To nie są gadżety z oferty na tegoroczne walentynki. To przedmioty, które powstały w średniowieczu. Bo miłość zawsze potrzebowała dowodów rzeczowych.
Celebrytki konkurują dziś w kategorii wielkości brylantu otrzymanego od ukochanego. Kiedyś wystarczył cynowy pierścionek, ale ze stosownym napisem. Taki właśnie pierścień pochodzący prawdopodobnie z połowy XII wieku został w latach 60. znaleziony na wrocławskim Ostrowie Tumskim. Bardzo zatarty napis na zewnętrznej stronie archeologowie odczytali jako "Bud movi na vi (k)", czyli "Bądź mój na wieki". Historyczne gadżety miłosne bywają romantyczne - jak paryskie lusterko w oprawie z kości słoniowej, na której umieszczono scenę zdobywania Zamku Miłości. Śmiałe jak paryska tabliczka z kości słoniowej przedstawiająca trzy sceny: najpierw czułe ujęcie ukochanej pod brodę, potem grę w szachy, a na koniec sięgnięcie do dekoltu. I są też bardzo śmiałe jak przypinana do stroju aplikacja (ozdoba) z Flandrii przedstawiająca pary w miłosnym zespoleniu. A czasem więcej niż śmiałe, jak drewniany fallus z XI wieku, również znaleziony przez archeologów na Ostrowie Tumskim.
Bo też miłość we Wrocławiu bywała czasem romantyczna (można ją spotkać na Ostrowie Tumskim, polecam legendę o zalotniku, którzy został wprawdzie odrzucony , ale z powodu płomiennej miłości podpalił pół Wrocławia - jego głowę można oglądać na ścianie wieży katedry), a czasem interesowna oraz grzeszna. Przy czym ta druga budziła zdecydowanie więcej emocji. Rejon u wylotu ulicy Odrzańskiej, między Bramą Odrzańską a usytuowaną na zachód od niej Furtą Młyńską, nazywano nawet potocznie Kurwią Górką (Hurnberge), w późniejszych czasach określaną także eufemistycznie Górą Wenus (Venusberg). Damy z Hurnberge prowadziły swój interes do 17 stycznia 1551 roku, kiedy to rozeźleni wrocławianie doszczętnie zburzyli dom rozpusty. Według Mikołaja Pola, XVII-wiecznego autora kroniki Wrocławia, uczynili to, aby owe grzeszne kobiety nie łamały więcej boskich przykazań. Obawiali się gniewu opatrzności, gdyż od początku 1551 roku kilkakrotnie wybuchały tam pożary, na szczęście zduszone w zarodku. W likwidacji firmy wzięli również udział uczniowie, co nasuwa podejrzenie, że nie dostawali od personelu Hurnberge stosownych zniżek.
Być może przyczyna ataku była bardziej racjonalna. Warto pamiętać, że we Wrocławiu srożył się wówczas syfilis, nazywany "francuską lub liszajową zarazą indiańską". A choć lekarze nie umieli "zarazy indiańskiej" wyleczyć, szybko odkryli, że nabawić się jej można, grzesząc przeciw szóstemu przykazaniu (ludzie świeccy) lub przez powietrze (duchowieństwo), jak przytrafiło się to w 1515 roku o. Jakubowi, 26. z kolei opatowi w klasztorze św. Wincentego we Wrocławiu. Cóż więc dziwnego, że wrocławianie zdecydowali się zlikwidować źródło zarazy.
Nie na wiele wprawdzie zdała się ta akcja, gdyż swawolne kobietki przeniosły się na Zakatedrze, w rejon dzisiejszej Szczytnickiej. Poza tym na pobliskim Rynku lub pl. Solnym grasowały córki biedniejszych rzemieślników, które wciągały amatorów "wenusowych zabaw" do ciemnych bram lub między kramy.
Władze miasta ten sektor usług zawsze permanentnie prześladowały (choć ostatecznie dostarczał podatków), i to w sposób niezgodny z kodeksem pracy. W 1575 roku kobiety dostarczające uciech Wenery musiały sprzątać rynek, i to zakute w żelazne kajdany. W 1644 roku znów zamiatały bruk, i to wieńcach ze słomy i pierza (to już chyba zahacza o mobbing). Co rusz ukazywały się zarządzenia nakazujące "kurwy i niegodziwce wyłapać", a czynniki policyjne miały prawo chodzić po domach i sprawdzać, czy wyżej wymienieni przypadkiem tam nie nocują. Cóż, ludzkie namiętności silniejsze od prawa.
Beata Maciejewska Gazeta Wyborcza