Popiół i lament
Fot. Wikipedia
Nie tylko dlatego, że trumny i urny w witrynach zakładów pogrzebowych przypominają o przemijaniu, ale przede wszystkim po to, żeby spotkać się ze św. Janem Kapistranem, najsłynniejszym kaznodzieją, jakiego poznał Wrocław.
Kaznodzieja czeka w kościele św. Antoniego, niezwykłej świątyni, która w luterańskim Wrocławiu miała być pomnikiem walczącego katolicyzmu. Cztery lata temu, na strychu kościoła, znaleziono płótno najwybitniejszego mistrza śląskiego baroku, Michaela Willmanna, przedstawiające św. Jana Kapistrana. Obraz jest bardzo cenny, to jedno z ostatnich płócien Willmanna, , namalowany ok. 1690 roku. Tuż po kanonizacji kaznodziei, który odcisnął głęboki ślad w historii Wrocławia. "Niskiego wzrostu, umartwionej postaci, suchego ciała. Przez skórę wyraźnie przebijały kości. Łysy, na głowie miał tylko trochę białych włosów; za to nosił długą brodę... osobliwie długie miał ręce; sięgały po kolana". Gdy mówił, bezustannie nimi gestykulował. A mówił wspaniale, o czym wrocławianie przekonali się w Wielki Post 1453 roku.
Jan Kapistran głosił do nich płomienne kazania z wykusza kamienicy na placu Solnym (po tej stronie gdzie dziś jest cukiernia La Scala). Nawoływał do walki z husytami i Turkami, a potem trwożył serca wrocławian, mówiąc o śmierci i sądzie ostatecznym. Trzymając w ręku ludzką czaszkę, wołał: "Patrzcie, gdzie są włosy, które tak trefiliście, gdzie nos, którym wdychaliście przyjemne zapachy, gdzie język, którym kłamaliście. Wszystko zjadły robaki".
Efekt kazania też był płomienny - wrocławianie rozpalili na Solnym ogromne ognisko, do którego wrzucali przedmioty zbytku, kości do gry i karty, kosmetyki i lustra. Niestety, kilka miesięcy później spalili też wrocławskich Żydów oskarżonych o zlecenie kradzieży hostii z kościoła w Długołęce (śledztwo ze strony kościelnej prowadziła komisja złożona z Jana Kapistrana, biskupa wrocławskiego Piotra Nowaka i jednego z kanoników wrocławskich).
Na obrazie widać płonące stosy. A także jeźdźców w orientalnych strojach i - na pierwszym planie - zwycięskiego Jana Kapistrana. Są poszlaki, że to właśnie wrocławianie wystąpili o rozpoczęcie jego procesu kanonizacyjnego.
Słynny kaznodzieja najwięcej miejsca poświęcił problematyce pokuty i spowiedzi. Każdy był zobowiązany odprawić wielkanocną spowiedź, bo w przeciwnym wypadku zostałby pozbawiony kościelnego pogrzebu. Ta groźba sprawiała, że przed konfesjonałami - szczególnie w ostatnie dni Wielkiego Postu - ciągnęły się długie kolejki. Na penitentów czekali we wrocławskiej katedrze spowiednicy, posiadający uprawnienia udzielone przez biskupa do odpuszczania wyjątkowo ciężkich grzechów.
Według statutu diecezji wrocławskiej z 1331 roku aż 36 rodzajów grzechu można było wyznać tylko w katedrze. Na tej liście znalazło się m.in.: bicie matki lub ojca, pozbawienie dziewictwa siłą lub po uprowadzeniu, spiskowanie przeciw życiu współmałżonka, kradzież w kościele, współżycie seksualne po ślubie czystości, współżycie z Żydówką lub Saracenką, poczęcie syna z nieprawego łoża bez wiedzy męża, który uczynił go swoim spadkobiercą, krzywdząc jednocześnie inne dzieci, sterylizacja na sobie lub innych, wróżenie, świętokradztwo, podpalenie, sodomia, kazirodztwo, krzywoprzysięstwo i spędzanie płodu. Z tego ostatniego grzechu do dziś można wyspowiadać się tylko w katedrze lub w sanktuarium maryjnym.
Grzesznicy, którzy szli do katedralnych konfesjonałów, musieli czuć się jak penitenci pewnego ojca bernardyna, który postanowił wprowadzić racjonalizatorskie usprawnienie wielkanocnej spowiedzi. Ogłosił mianowicie, że dla uniknięcia tłoku w poniedziałek będzie spowiadał tylko oszczerców, we wtorek lichwiarzy, w środę pijaków, w czwartek złodziei, w piątek lubieżników, a w sobotę kobiety złego życia. Jak było do przewidzenia, jego owieczki uznały, że są białe jak śnieg i nie potrzebują rozgrzeszenia.
Niemało wstydu można się było również najeść podczas pokuty. Jako środek karny i wychowawczy stosowano w średniowiecznym Wrocławiu pokutę publiczną, którą mógł nałożyć każdy spowiednik za przestępstwa publiczne. Grzesznik zobowiązany był z reguły do odbycia pielgrzymki, z laską długości jednego łokcia i odziany w szatę pokutną, aby nikt nie miał wątpliwości, kto on zacz. Szczególną odmianą pokuty publicznej była pokuta uroczysta, którą można było odprawić tylko raz w życiu.
Pokutowano nie tylko indywidualnie, ale i zbiorowo. Materialnym śladem pokuty całej rady miejskiej była w katedrze świeca ekspiacyjna, która paliła się przez ponad sto lat przed tabernakulum we wszystkie niedziele i święta w roku. Ojcowie miasta zostali ukarani za to, że w 1410 r. uwięzili (i poturbowali!) bpa wrocławskiego Jana Kropidłę. Biskupa przeprosili, a czterofuntową świecę musieli składać w środę popielcową. Pokutować przestali w 1523 roku. Samowolnie, więc warto ich zdyscyplinować.
Beata Maciejewska, Gazeta Wyborcza