Wrocław na zielono
Fot. Bonio/ Wikipedia
Ozdabiały go kiedyś liczne pomniki i fontanny, m.in. pomnik-studnia Knorra. Miał formę neogotyckiej kapliczki, w której umieszczono wodotrysk-medalion z lwią maską oraz rzeźbiony w marmurze portret autora Promenady. Mizerne resztki tego pomnika możemy obejrzeć w pobliżu budynku Muzeum Architektury. Częściowo zachował się także pomnik-źródło Gustava Freytaga (dziś już bez brązowego tonda z popiersiem pisarza), na południowo-wschodnim zboczu Wzgórza Partyzantów, ale najpiękniejszą pamiątką po artystycznej klasie przedwojennej Panoramy jest „Amor na Pegazie” Theodora von Gosena. Radzę obejść go wokół, bo to zapewnia szczęście w miłości.
Promenada ma dwa bezcenne w mieście płaskim jak stół punkty widokowe: dawny bastion Sakwowy czyli Wzgórze Partyzantów i bastion Ceglarski czyli Wzgórze Polskie. Warte spacerów, choć w przypadku zrujnowanego Wzgórza Partyzantów to rozrywka dla ludzi o mocnych nerwach. Wzgórze Polskie też całe lata straszyło, ale dwa lata temu miasto go uporządkowało. A choć wnętrza bastionu zwiedzać nie można, ze szczytu można podziwiać piękną panoramę Ostrowa Tumskiego.
Kto nie lubi zdobywać szczytów może posiedzieć w ogrodach, których ci u nas dostatek. Tym bardziej, że jeden z najpiękniejszych jest częścią Promenady. To Ogród Staromiejski, przy dawnym Zwingerze czyli Resursie Kupieckiej. Przewodnik po mieście z 1831 roku wymienia go jako jedną z atrakcji Wrocławia. Zachwycał podobno pięknymi kompozycjami z hortensji. Ale prof. Heinrich Göppert, sławny lekarz, botanik i dyrektor ogrodu botanicznego, chciał, żeby zachwycał jeszcze bardziej. A ponieważ należał do komitetu resursy, przeforsował zgodę na odnowienie i przeprojektowanie ogrodu. Zmiany zaczęły się w 1853 roku i trwały 20 lat. Zrezygnowano z geometrycznych podziałów na rzecz swobodniejszej kompozycji. Posadzono tulipanowce, katalpy, żywotniki, wiciokrzewy, wyrównano ścieżki, odnowiono oranżerię, wzniesiono muszlę koncertową, założono fontannę. Urządzano tu bale, wydawano wytworne obiady, urządzano koncerty i pokazy sztucznych ogni. Było elegancko i elitarnie.
Po II wojnie światowej zrobiło się egalitarnie. Ogród na międzymurzu został przechrzczony na park Staromiejski i pozbawiony ogrodzenia. Zlewał się z przylegającą od południa i wschodu Promenadą, więc tylko znawcy sztuki ogrodniczej wiedzieli, gdzie się zaczyna i kończy. Ścieżki pokryto asfaltem, postawiono typowe latarnie i ławki. Powojenni mieszkańcy Wrocławia nie czuli potrzeby, żeby szczególnie dbać o zieleń publiczną. Większość z nich przyjechała do Wrocławia ze wsi i małych miast. Roślinność uważali za dar natury, o który nie trzeba się starać. Nowe parki, które zakładali we Wrocławiu, były w większości dawnymi cmentarzami, zamienionymi w latach 60. i 70. ubiegłego wieku w tereny spacerowe, pozbawione artystycznego piętna.
Ale ogród na międzymurzu wciąż czekał na swoją następną szansę. I doczekał się cztery lata temu. Zaprojektowała go architekt Margareta Jarczewska, ale posłużyła się planami z 1891 roku. Ogród może się poszczycić trzema okazami pomnikowych drzew - dwoma miłorzębami i wiązowcem zachodnim - ale rosną tu także wspaniałe platany, skrzydłorzechy i katalpy. Urodę roślin podnosi fontanna z piaskowca, ozdobiona odlaną z brązu rzeźbą chłopca z łabędziem. To kopia dzieła Theodora Kalidego, z katalogu Pruskiej Królewskiej Odlewni w Gliwicach. Wyjątkowo efektownie wygląda wieczorem, gdy kolorowe światła barwią strumienie wody. Najlepsze miejsce na romantyczny spacer.
Komu się marzy romantyzm z dreszczykiem, powinien się wybrać na Rakowiec, przed wojną znany jako Morgenau lub Marienau, włączony do Wrocławia dopiero w 1904 roku. Kiedyś wabił swoich gości nie tylko urokami sielskiej wsi, ale i nader światowymi rozrywkami. W latach 30. XIX wieku urządzano tu - dwa razy w tygodniu, w środy i w niedziele - koncerty na świeżym powietrzu, a w latach 40. przygotowano na pobliskich Niskich Łąkach, plażę i wypożyczalnię łódek.
Rakowiec miał jeszcze atrakcję natury metafizycznej, istniejącą ponoć do dnia dzisiejszego. Otóż w letnie, księżycowe noce przemykają się tu między dębami trzy cienie. To herszt groźnej bandy, jego żona i szwagier wracają do miejsca, w którym tak tragicznie zakończyli swój ziemski żywot.
Zaczęło się banalnie. On był rzeźnikiem, który postanowił podreperować swoje finanse rozłupywaniem czerepów bogatym bliźnim. Ona uchodziła za niewinną piękność. Początkowo żyło im się jak u Pana Boga za piecem, bo młoda żonka nie przypuszczała, że to jej ślubny tak zawyża statystyki przestępczości. Kiedy wydało się, na świecie była już córka, a niesforna połowica otrzymała troskliwych opiekunów, niespuszczających jej ani na sekundę z oka. Czas mijał, córka rozbójnika, Maria, miała już 14 lat i jej matka poprosiła swojego brata o wyrwanie jej z łap okrutnika. Przemyślny plan się nie powiódł, herszt bandy zabił swojego szwagra, jego żona popełniła samobójstwo, Maria uciekła, a spacerowicze mogą z przyjemnością trząść się ze strachu.
Beata Maciejewska, Gazeta Wyborcza