LOCKE (*****) Film Stevena Knight'a
Autostopowiczów główny bohater nie bierze, ale miejsc dla kinomanów jest sporo – i wszystkie powinny być zarezerwowane.
Genialny w swej prostocie film to potężny zastrzyk wiary w aktora i scenariusz dla wątpiących w przyszłość kina, coraz częściej stawiającego na pierwszym planie efekty, widowisko i eksperymenty. Reżyser „Locke'a” Steven Knight, współtwórca telewizyjnych „Milionerów” też poszerza horyzonty.
Znamy już doskonale kino drogi, a jeden z filmów zajmował nas na cały seans obserwowaniem budki telefonicznej, ale czegoś takiego jeszcze nie było. Główny bohater rusza wieczorem z placu budowy. Przebiera się, zasiada za kierownicą i zaczyna dzwonić. Już na początku lawiny rozmów telefonicznych zorientujemy się, że to nie będzie zwykły powrót do domu kontraktowego inżyniera.
Ivan Locke jest kierownikiem budowy, ale porzuca swoje miejsce pracy, która jest dla niego pasją, w przededniu wielkiej realizacji – wylewania cementu pod fundamenty gigantycznego wieżowca. Decyduje się na ten krok, by dojechać do kobiety, która urodzi jego dziecko.
Nie zna jej za dobrze, a podczas nocnej jazdy musi o całej sprawie powiadomić także żonę i znieść gniew dzieci, zawiedzionych, że ojciec nie ogląda w telewizji meczu ich ulubionej drużyny. Jednocześnie sumienny i precyzyjny Ivan Locke zadba o to, by na jego nieobecności nie ucierpiała przyszła budowla. Jedną z kluczowych ról odegrają tu jego ulubieni polscy robotnicy, a dialogi z człowiekiem, który będzie musiał ich odnaleźć, a następnego dnia odegrać kluczową rolę podczas akcji wylewania cementu, wprowadzą do filmu niezwykle pożądany oddech komiczny.
Potrzeba tej chwili dla uśmiechu, bo w pozostałych momentach, podczas rozmów z kobietą w szpitalu, żoną i przełożonym, napięcie gęstnieje. Jest w tych dialogach, przerwach, odkładanych słuchawkach, słowach szeptanych i wypowiadanych podniesionym głosem, czysty suspens. Mówi się czasem o atmosferze, którą można kroić nożem, która grozi wybuchem.
Taka jest sytuacja w samochodzie Locke'a. Tyle że do żadnej eksplozji nie dojdzie, scenarzyści nie sięgną po rozładowującą napięcie protezę w postaci wypadku, objawienia, czy desperackiego kroku. Steven Knight nie nakręcił filmu katastroficznego, a dramat obyczajowy, trzymający w napięciu niczym najlepszy thriller. „Locke” to koncert gry aktorskiej Toma Hardy'ego.
Z tytułowego bohatera nie jesteśmy w stanie spuścić wzroku, jesteśmy za to zdolni raz do irytacji jego działaniami, innym razem do współczucia. Swoją pełnokrwistą kreację Hardy stworzył niejako saute, bez wspomagania, które miał na drugim planie jako zamaskowany Bane w ostatnim Batmanie, bez otoczki sportów walki z „The Warrior”. Jego bohater też jest uwikłany w sieć powiązań, ale stara się z niej wyplątać na własne życzenie, czemu w niezauważalny sposób zaczynamy kibicować.
To jeden z najciekawszych portretów współczesnego mężczyzny, jaki kino zaoferowało nam w ostatnim czasie. Pokazuje w jakim otoczeniu się porusza, jakie decyzje podejmuje, co jest dla niego ważne i jak sobie radzi z własnymi błędami. Chociaż próby naprawy osobistego świata mogą dla mniej ufnych widzów wyglądać nie jak portret, a jak obraz – idealnej reakcji na kryzys.
Oglądając Ivana Locke'a sięgamy głębiej niż do źródeł jego nazwiska. Bohater Hardy'ego reprezentuje rodzaj odpowiedzialności, do której dzisiaj mało kto się poczuwa.