Rzecz o pomiarze nadziei (Felieton)
fot. Nina Matthews/Wikipedia
Kilka lat temu oglądałam w telewizji program o In vitro w Polsce. Występujący w nim lekarz wspomniał o najbardziej zdeterminowanej pacjentce, która podchodziła do zabiegu 23 razy. W końcu się udało.
Znana również u nas brytyjska stylistka Tryni Woodall zaliczyła 9 prób, zanim doczekała się dziecka. Rodzi się pytanie - ileż można? Teoretyczne dla obserwatorów, ale całkiem praktyczne i realne dla tych, którzy walczą o potomstwo. Na pierwszy rzut oka ograniczenia powodowane są głównie finansami.
Nie trzeba jednak wielkiej wyobraźni i wrażliwości, aby podejrzewać, że koszt emocjonalny może być tak wysoki, że nawet przy względnym komforcie ekonomicznym przekreśla dalsze starania. Widać to wyraźnie w krajach, gdzie In vitro jest refundowane, bywa, że bez limitów. Ponad połowa par w Wielkiej Brytanii rezygnuje po pierwszym nieudanym zabiegu. Podobne dane pochodzą z Niemiec.
PRZECZYTAJ TEŻ: Pierwsze dziecko z programu in vitro
Bo mnożą się wątpliwości. Bo sypie im się związek oraz zdrowie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Bo czas ucieka a nic tak nie wpływa na skuteczność In vitro jak wiek kobiety. Wielkie nadzieje i wielkie rozczarowania. Mobilizacja i poczucie porażki. Jak długo można sobie fundować taki uczuciowy rollercoaster? Każdy ma swoją historię i wytrzymałość. Trzy lata temu w ramach pracy magisterskiej badałam, jak pary przystępujące do In vitro oceniają swoje szanse na sukces. I jak zmienia się to szacowanie w miarę kolejnych prób.
Widać wielką wiarę na początku, w psychologii społecznej nazywa się to nierealistycznym optymizmem: pytani znali statystyki dotyczące metody oraz dane dotyczące efektywność kliniki, z której korzystali, a jednak zakładali, że mają większe szanse na poczęcie niż reszta starających się. W miarę kolejnych prób ta wiara w sukces malała, ale ciągle była na tyle duża, że ankietowani deklarowali, iż w miarę możliwości finansowych będą walczyć dalej.
Bo w Polsce, przed refundacją procedury, to pieniądze były głównym problemem, na którym koncentrowały się pary borykające się z bezpłodnością. Determinacji było pod dostatkiem. Teraz jest refundacja obejmująca trzy pełne cykle zapłodnienia in vitro. Można na tym poprzestać, można też próbować dalej z własnych środków, jeśli zdrowie i nadzieja dopiszą. W mijającym tygodniu pojawiły się doniesienia o pierwszych maluchach urodzonych dzięki rządowemu programowi leczenia bezpłodności.
Ile ich w przyszłości będzie? Chciałoby się powiedzieć - oby jak najwięcej, chociaż po jednym dla każdej starającej się pary. Takie pobożne życzenie. Ale statystyki są nieubłagane. W Szwecji, tak jak u nas, refundowane są trzy próby In vitro, ale społeczeństwo jest zamożniejsze i wiele par, po wyczerpaniu limitu opłaca dalsze starania.
Po wieloletnich obserwacjach możliwe było oszacowanie prawdopodobieństwa sukcesu po 3 i po 6 pełnych procedurach. W zależności od wieku, ogólnego stanu zdrowia kobiety można było ustalić rokowania optymistyczne, realistyczne i pesymistyczne. Optymistyczne - po trzech podejściach dają 65% szans na urodzenie dziecka, pesymistyczne - 55,5% (dane z 2009 roku).
Tyle statystyki, ale czy są one naprawdę ważne? Wiek kobiety, jej ogólny stan zdrowia, liczba jednorazowo transferowanych zarodków, ich kondycja, to, czy były mrożone czy nie, tempo w jakim zostały podane - jest cała masa mniej lub bardziej subtelnych czynników, które razem dają zero-jedynkowy wynik: dziecko, brak dziecka.
Czy da się zmierzyć nadzieję? A może niektórym do tego, by podjąć kolejną próbę, wystarczy przekonanie, że jeszcze się tli?