Recenzja: MIASTO 44 ****
fot. Martyna Czerwińska
Reżyser filmu Jan Komasa powtarza, że nie chciał zabierać głosu w dyskusji na temat sensu Powstania Warszawskiego. Chętnie za to odwołuje się do ówczesnych postaw, honoru i zasad, co samo w sobie już jest pewnego rodzaju wzięciem udziału w dyskusji. Kwestionując zasadność wydania rozkazów o walce, nie poddaje się w wątpliwość bohaterstwa uczestników Powstania. Komasa wybiera inną strategię - nie gloryfiukuje i nie krytykuje, stara się pozostać neutralny. W "Mieście 44" o motywacjach, rozkazach i nastrojach się nie dyskutuje, na pierwszym planie są czyste emocje i dramaty. Stąd czasami wrażenie, że filmowy obraz jest bardzo na czasie, mógłby wyjść spod ręki wielkiego hollywoodzkiego studia, ale scenariusz spóźnił się o ładnych parę lat. Obserwując z bliska śmierć niewinnych, mamy zapomnieć o wątpliwościach, nawet w największej masakrze dostrzec piękno i happy end.
Od znaków zapytania daleko uciec się nie da. Nawet romantyczna oś fabularna filmu ma swoje pęknięcie związane z różnicą postaw - walki za wszelką cenę z jednej strony i pragnienia przeżycia bez względu na wszystko z drugiej. Sama euforia, marzenie o triumfie i biegnące równolegle pierwsze zauroczenie, trwają krótko. Przez większą część seansu zstępujemy z młodymi bohaterami do piekła klęski, masakry ludności, a jednocześnie widzimy jak uczucia muszą zrobić miejsce dla traum.
Komasa postawił na młodych aktorów, debiutantów i prawie debiutantów. Potrafią wykrzesać w widzach empatię, nie pozwalają spokojnie wysiedzieć wielu dramatycznych scen. 'Miasto 44" wznosi się na fundamentach z niespotykanej w polskim kinie perfekcji rzemiosła, filmowego rozmachu, epickiej wojny miejskiej. Nadbudową jest niestety próba artystycznego podkreślenia momentów granicznych, a fantasmagoryczność zmienia się w serii zwolnień w kiczowatość.
Z kolei ważne kwestie padają w locie, w biegu, nie są tak podkreślone. Szkoda. Między zakochanymi, których grają Józef Pawłowski i Zofia Wichłacz, a ich przyjaciółką w kreacji Anny Próchniak, pojawia się napięcie, rozładowane jednym tylko zdaniem - że po wojnie wszystko wróci do normy i takie jak ta trzecia, będą parze głównych bohaterów podawać kawę. Rysujące się podziały klasowe, polityczne, chaos, nieprzygotowanie, błędy - te kwestie zepchnięto na drugi plan. Są na nim także świetny Tomasz Schuchardt jako dzielny dowódca oddziału i przejmująca Monika Kwiatkowska w roli matki głównego bohatera. Jak również berlingowcy w epizodzie wieśniaków-kresowiaków, którzy nie znają miasta.
Scenariusz, który jest najsłabszym ogniwem filmu, pokazuje tragedię mieszkańców Warszawy na przykładzie losu jednej rodziny, jego egzekucja w obrazie jest równie bezlitosna, co sceny znane z "Listy Schindlera", czy "Szeregowca Ryana". Próby rozładowania napięcia przez głównego bohatera przywodzą z kolei na myśl "Życie jest piękne", a narastający ogrom zniszczeń i wnikanie w samo centrum walk, które zmiotły Warszawę z powierzchni ziemi, przywodzą na myśl słynny film wojenny "Idź i patrz".
Komasa potrafi wykorzystać rozmach współczesnych środków wizualnych, by wprost uderzyć w widzów makabrą wojny - do najmocniejszych scen w filmie należy wybuch niemieckiego czołgu-pułapki, pada deszcz szczątków ciał, ocaleni są w szoku. A przed nimi jeszcze, genialnie ukazany w filmie, horror przedzierania się pod miastem w kanałach. Tuż przed kapitulacją patrzymy na wymianę ognia niczym na grę komputerową, "Miasto 44" jest jak labirynt pomysłów, w którym twórca chciał skorzystać z każdego możliwego wariantu, z każdej dostępnej drogi. Dzięki temu można doświadczyć wraz z bohaterami nadmiaru wrażeń trudnych do opanowania, opętania gęstymi wojennymi doznaniami. Podkreśla to perfekcyjnie dopracowana ścieżka dźwiękowa. Komasa potrafi świetnie odczłowieczyć bohaterów, ale zbyt łatwo przywraca im na powrót człowieczeństwo, by zrealizować kolejne elementy scenariusza.
Widz może przeżyć ten horror, ma prawo się zgubić, ale może też odreagować i znaleźć refleksję na temat popkulturowego przetwarzania wojny, obecnej i w rozrywkowym kinie i na ekranach, pod które podpinamy konsole. Przy okazji promocji filmu, obchodów niedawnej rocznicy powstania, produkcji rozmaitych gadżetów, powróciła dyskusja o granice.
Na festiwalu w Gdyni odwołano się do powstańczego mitu na potrzeby walki z piractwem - nie wiem, czy taka plansza pojawi się przed regularnymi seansami w kinach, ale tutaj była - powstańcy mieli zasady, widz też powinien o nich pamiętać i zgłaszać próby nagrywania filmu, miej zasady, nie kopiuj. Czy nie jest to zestawienie na wyrost? Stoicie tam, gdzie stało gestapo, to chyba nad wyraz okrutne słowa skierowane do internetowych piratów? A tak można zrozumieć przesłanie okolicznościowego komunikatu "Legalnej kultury". To samo miejsce i czas ekranowy można było poświęcić na szczytniejszy cel. Na przykład akcję charytatywnej pomocy dla Syryjczyków.
Przerażające sceny, które oglądamy na ekranie jako odtworzenie polskiej historii sprzed 60 lat wciąż powtarzają się w świecie. Oglądając panoramę współczesnej Warszawy, która z pomocą komputerowego efektu wyłania się w finale z ujęcia miasta w pożodze totalnego, odwetowego zniszczenia, łatwo o tym zapomnieć. A przecież jeśli znaleźć najlepszy powód, dla którego twórcy 'Miasta 44" zdecydowali się na kilka emocjonalnych chwytów, to jest nim właśnie ocalenie od zapomnienia.