WHIPLASH *****
kadr z filmu "Whiplash"
Na filmie Damiena Chazelle'a siedziałem cały seans na skraju fotela. Wciągnęła mnie historia młodego perkusisty jazzowego, tresowanego do granic wytrzymałości przez surowego nauczyciela. W fikcyjnej prestiżowej nowojorskiej szkole muzycznej sama szansa wejścia na próbę do poważanego mistrza jest warta skrajnych poświęceń. Podwójny zwycięzca z Sundance swoją siłę czerpie z niebywałej ekranowej chemii wydobytej pomiędzy wiarygodnie grającym ucznia Milesem Tellerem i fenomenalnym J.K. Simmonsem w roli mistrza-perfekcjonisty. Sierżant Davis z "Full Metal Jacket" Stanleya Kubricka to przy profesorze Fletcherze z "Whiplash" doprawdy niewiniątko. W filmie, którego największym osiągnięciem jest genialne zmontowanie obrazu z dźwiękiem, z muzyką (montażysta Tom Cross może stać się prawdziwą gwiazdą w swoim fachu) Simmons daje prawdziwy koncert gry aktorskiej. Swoją postać, budującą własny prestiż na nagannych obyczajach, dyscyplinowaniu w wojskowym, opresyjnym stylu, metodach bardziej przynależnych fali niż edukacji, obdarza charyzmą i seksapilem. Fletcher w wykonaniu Simmonsa to facet, którego nie przestaje się słuchać nawet, gdy obraża, któremu nadstawia się drugi policzek, gdy bije, wystukując rytm.
To jest pierwszy fałsz filmu Damiana Chazelle'a. W rzeczywistości tacy gnębiciele są mniej atrakcyjni, bardziej psychopatyczni, a w ich działaniach więcej jest leczenia własnych kompleksów, niż wyznaczania wizji poza horyzont. Drugi fałsz wytknął "Whiplashowi" jeden z krytyków "New Yorkera", obnażając kłamstwo filmowej wersji anegdoty o Charliem Parkerze. Słynny muzyk podczas jednego z koncertów rzekomo o mało nie stracił głowy, tak zezłościł perkusistę Jo Jonesa. Publicznie upokorzony zamknął się na rok i ćwiczył, ćwiczył i jeszcze raz ćwiczył. Efektem była solówka, która przeszła do historii jazzu. Richard Brody przytoczył w swojej recenzji jednego z biografów Charliego "Birda" Parkera. Z relacji świadków wynika, że podczas słabego występu nie było mowy o niebezpiecznym zdarzeniu, jedynie o publicznym wyśmianiu. Prawdziwa jest także wieść o solówce, która sprawiła, że krytykom Parkera z wrażenia opadły szczęki, a szczęśliwym słuchaczom policzki spłynęły łzami radości.
Zasadnicza różnica polega na relacji, co robił Parker w ciągu roku pomiędzy występami. Według bohatera filmu "Whiplash" ćwiczył, trenował, doskonalił się dniami i nocami. W cytacie z biografa mowa jest tylko o słuchaniu muzyki, wspólnym koncertowaniu z przyjaciółmi, o czerpaniu inspiracji od innych, o życiu muzyką. I z tego czyni publicysta "New Yorkera" zasadny zarzut wobec filmu Chazelle'a: młody bohater nie żyje muzyką, nie gra w zespole, nie improwizuje w parku, kawiarni, czy na stacji metra, nie słucha i nie porównuje - jedynie szkoli się na potrzeby konkursu. Brak muzyki w sercu fabuły i w zdjęciach Sharone'a Meira to najbardziej istotne niedostatki "Whiplasha".
Dlaczego mimo to bronię obrazu Chazelle'a jako dobrego kina? Bo może być jak pociągnięcie batem, otrzeźwienie, w czasach lansowania, zbudowanej na oksymoronie, tezy o wyjątkowości każdego. I budzi gorącą dyskusję o granicach, których przekraczaniem zajmują się nie tylko sportowcy, także artyści. Do tej pory w kinie patrzyliśmy pod tym kątem głównie na historie taneczne. Jazz mógł się kojarzyć z zarwanymi nocami, kreatywną improwizacją. Bez cienia rygoru. Teraz pokrwawione stopy baletnic zostały zastąpione poranionymi kłykciami perkusisty. Nie ma pretensjonalnych wywodów o ciemnej sile i mrocznej stronie, które znamy np. z "Czarnego łabędzia". W ich miejsce zarysowano jedynie sytuację prywatną ucznia. Aroganckiego i nieczułego młodziana, wywyższającego się nad innych bez krzty pokory, wrażliwości, czy refleksji. W groteskowych scenach kulminacyjnych możemy uznać, że zatańczył, jak mu zagrali. Obraz to może zafałszowany i niedoskonały, ale ogląda się go znakomicie, a w pamięci wracać będzie miesiącami. Jak prawdziwy standard.
REKLAMA