RECENZJA: 1001 GRAMÓW (*****)

Jan Pelczar | Utworzono: 01.09.2015, 07:50
A|A|A

kadr z filmu "1001 gramów"

„1001" gramów to film, który niemal w każdym kadrze pokazuje przestrzeń architektonicznie, urbanistycznie, bądź dzięki wystrojowi wnętrz, niebanalną. Ogląda się go z przyjemnością. 

Z radością się go także słucha. Jeden z bohaterów powie tu: nagrałem szczygła w trzech różnych lokalizacjach. Rozwija bowiem po godzinach projekt rejestrowania ptaków zbliżających się do Paryża. To efekt przypadkowej obserwacji, ze ptaki w różnych odległościach od metropolii używają różnych dialektów. Inaczej niż ludzie, których pokazuje Bent Hamer – niby dziwaki z nich i oryginały, odludki stroniące od kontaktu z innymi, a wszyscy przemawiają uniwersalnym językiem.

Ma on tutaj nazwę systemu miar i wag. Główna bohaterka pracuje w norweskiej instytucji od metrów i kilogramów. W lecie sprawdza, czy odległości na skoczniach narciarskich zgadzają się z oznaczeniami. Co roku przykleja certyfikaty na wagi, które dopuszczają do zawodów dżokejów. Po uprzednim sprawdzeniu ze wzorcem. I właśnie wzór kilograma jest motorem napędowym fabuły. Mógłby być Mac Guffinem, ale „1001 gramów" to nie thriller, raczej film o miłości. Poza tym kilogram nabiera większego, symbolicznego znaczenia.

Im bliżej finału, tym tytuł waży więcej. 
– Marie Ernst – przedstawia się w podparyskim Sevres główna bohaterka. 
– Jest pani spokrewniona z Ernstem Ernstem – pyta specjalista z Instytutu Miar i Wag.
– To mój ojciec. 
– Nie znałem go dobrze, ale to dobry człowiek – dodaje pan, który przybył na ratunek norweskiemu prototypowi kilograma.


My też nie poznajemy dobrze Ernsta Ernsta, ale zgadzamy się z diagnozą. Tych kilka zdawkowych scen pomiędzy ojcem i córką, pracującymi w tej samej instytucji nam wystarczyło. Dobrych ludzi otacza u Benta Hamera, twórcy „Historii kuchennych", dobry dizajn. Jeśli w sterylnym świecie zdarzy się dziura w bocznej drodze, to będzie pełniła podobną rolę jak strzelba, która zawisła na scenie w pierwszym akcie.

Mały samochodzik na prąd, skandynawska willa ogałacana po kolei z kolejnych mebli i sprzętów przez byłego męża Marie Ernst, chwila odprężenia w paryskiej kawiarni, żałoba na wieży Eiffla, aura, która przyciąga nawet mijane recepcjonistki i celniczki. Dlaczego warto zrobić swoją wyliczankę z filmu „1001 gramów" i nazwać to, co nas w nim dotknęło? Poczekajcie do sceny w wannie i finałowej panoramy miasta o świcie, a szalki zaczną się zgadzać.

REKLAMA