Milczenie *** [RECENZJA]
Narrator, wyjęty prosto z długich opowieści wysyłanych listownie przez cały świat, opowiada o prześladowaniach chrześcijańskich księży w Japonii. Jest XVII wiek, dwóch jezuitów jedzie sprawdzić, czy ich mistrz przeżył serię tortur i okrutnych praktyk. Nie wierzą, by przeszedł na buddyzm i ożenił się z Japonką. Dla obu podróż do nieznanego kraju będzie testem. Inkwizytorzy zadają nie tylko ból, ale i pytania. Czego przejawem jest śmierć duchownego za wiarę? Prawdziwego oddania Bogu, czy pychy, której z wiarą pogodzić nie sposób? „Milczenie” na większość pytań odpowiada, nawet jeśli tylko mgnieniami, w których ożywa Jezus Chrystus, a widzowie mogą stać się wszechwiedzący.
Martin Scorsese może i reżyserował gorsze filmy, ale chyba w żadnym nie zmieścił aż tylu grzesznych pomyłek. „Milczenie” nuży i uderza wielością patetycznych rozwiązań. Piękne w wielu miejscach zdjęcia Rodrigo Prieto na wstępie wyglądają zbyt sztucznie. Największe wątpliwości budzi dobór aktorów do głównych ról. Japończyków grają Japończycy. Natomiast hiszpańskojęzycznych księży z Europy, anglojęzyczni aktorzy: bardzo znani lub znani coraz lepiej. Liam Neeson i jego tubalny głos przybliżają „Milczenie” do pastiszu, podobnie skojarzenie przez kinomanów Adama Drivera z ostatnimi ekranowymi wcieleniami w najbardziej dramatycznej scenie z jego udziałem. Nie wspominając o Andrew Garfieldzie, który niesie już na barkach uduchowioną i skąpaną we krwi „Przełęcz ocalonych”. Do tamtej roli pasował, wtapiał się w swoją postać. U Scorsese cały czas patrzę na aktora, który odgrywa papierową rolę. W człowieka, w którego mam uwierzyć jako widz, nie udało się przeistoczyć.
Najbardziej niesamowite jest to, że „Milczenie”, które zawiodło na tak wielu poziomach, nakręcił ten sam reżyser, który genialnie wyczuł formę, czas i treść w swoim poprzednim filmie – „Wilku z Wall Street”. W ten sposób, po zbyt długim seansie, który był oceanem dosłowności, Scorsese zostawił mnie na koniec z tajemnicą.