Ghost In The Shell ****
Na początku seansu próbowałem się uwolnić od porównań z oryginalną mangę i słynną adaptacją anime. Chciałem potraktować film Ruperta Sandersa jako odmienne dzieło sztuki, autonomiczne tym bardziej, że powstałe dwie dekady po komiksie Masamune Shirowy i animacji Mamoru Oshiego. Problem w tym, że pomysł, jaki mieli twórcy na hollywoodzką wersję i fabularny szkielet nowego scenariusza, są jak t-shirty z Che Guevarą i korporacyjne bluzy z rewolucyjnymi hasłami.
Cyberpunkowa manga z połowy lat 90-tych stała się w moim pokoleniu kultowa za sprawą muzyki house, przeżywającej wówczas swoje złote chwile. Hit „King of My Castle” Wamdue Project doczekał się teledysku z fragmentami anime i sprawił, że prawie każdy chciał dotrzeć do całości i obejrzeć futurystyczny film animowany o cyborgach walczących z władcą marionetek, który przejmuje nad nimi kontrolę. Nagrodą był świetny obraz o buntownikach. Chcieli wolności, przeciwstawiali się zawłaszczaniu świata.
Dwie dekady później widok jest bardziej cyniczny: z przejęciem rzeczywistości przez technologię, władców i kontrolerów informacji już się pogodziliśmy. Zostaje banalne odkrywanie własnej pamięci i tożsamości. Oraz walka dobra ze złem, toczona między uczciwymi ze specjalnej jednostki i zepsutymi, usiłującymi przejąć dominującą w przestrzeni korporację. Policyjny oddział na usługach premiera działa jak westernowi ostatni sprawiedliwi, mafia oplata miasto niewidzialną siecią powiązań, hakerzy i terroryści działają w pewnego rodzaju szarej strefie. Świetnie się to ogląda za sprawą wizualnej konstrukcji. Dziki Zachód to tym razem wschodnia metropolia, zbudowana na bazie Hongkongu. Futurystyczny sen pełen jest zabawnych i urzekających detali. Panuje w nim do pewnego stopnia równouprawnienie. Można pielęgnować swój język i własny pomysł na siebie, chociaż w każdej chwili wszystko może ulec zmianie z przyczyn zapisanych w pamięci lub projekcie.
Elementy kodu, programującego rzeczywistość przedstawioną poznajemy wraz z Majorem, główną bohaterką, znaną doskonale nawet tym, którzy zgłębianie fenomenu „Ghost in the Shell” rozpoczęli i zakończyli na teledysku do „King of my Castle”. Obsadzenie w tej roli Scarlett Johansson i próby ucharakteryzowania jej na Azjatkę budziły kontrowersje wśród fanów, ale gwiazda kina broni się swoim aktorstwem. Grała już kosmitkę i sztuczną inteligencję, teraz poradziła sobie z agentką, która zaczyna wątpić w sens swojej misji i zadaje niewygodne pytania. Scenariusz sprowadza ją w dół, ale ona ciągle wypływa. Potrafi grać tak, jakby w każdej scenie przetwarzała rzeczywistość od nowa. Najlepiej wychodzi to, gdy w centrum pozostają wizerunki. Świetna jest jej konfrontacja ze złapanym uciekinierem, zamkniętym w klatce, przestrzeń dla widza zostawiono w spotkaniu z wynajętą prostytutką i podczas konfrontacji z gangsterem w nocnym klubie. Gorzej, gdy bohaterowie zaczynają mówić. Dialogi brzmią naiwnie i banalnie. Spłycają humanistyczne, transhumanistyczne i cybernetyczne pytania, które zadawano w mandze. Dlatego tak świetnie działają małomówni sojusznicy Majora: szef Sekcji 9 w kreacji mistrza azjatyckiego kina Takeshiego Kitano i Batou, policyjny partner głównej bohaterki, zagrany przez Duńczyka Pilou Asbaeka, który sekundował już Johansson w filmie „Lucy”. Ich role budują świetny nastrój, który burzą schematyczne strzelanki i kilka ujęć w zwolnionym tempie.
„Ghost in the Shell” wygrywa ostatecznie samą wizją miasta przyszłości: płynnego światłami neonów, pulsującego barwami w centrum i statycznego betonowymi labiryntami blokowisk na obrzeżach. Gdy wizję scenografów i kostiumologów, uzupełniają specjaliści od komputerowej animacji i mistrzowie montażu, dostajemy spójny wizualnie majstersztyk z oryginalną choreografią pojedynków. Wtedy wszystko chłoniemy zgodnie z duchem z komiksowej skorupy.