Czwarta władza ***
Tym razem zamiast amerykańskiej flagi, powiewającej nad dzielnymi żołnierzami, mamy patetyczną mowę, która wieńczy dzieło reporterów i wydawców, wprawiających w ruch drukarską prasę. W filmografii Stevena Spielberga „Czwarta władza” będzie jak „Powidoki” u Andrzeja Wajdy albo większość filmów u Franka Capry – wyrazem szlachetnej naiwności, chęci nawrócenia widzów na dobrą, według reżysera, sprawę. Dla tych, którzy amerykańskiej historii najnowszej uczą się z filmów, nominowana do dwóch Oscarów premiera jest długo wyczekiwanym prequelem „Wszystkich ludzi prezydenta”. Film opowiada o aferze Pentagon Papers i przygotowaniach redakcji „Washington Post” do zmierzenia się z obawami właścicieli, przyszłością na rynku i potęgą władzy.
Ale zaczyna się od zdrowej konkurencji – gazeta z Waszyngtonu chce dorównać wielkiemu wzorcowi, jakim był „New York Times”. W czasie, gdy „Post” wchodzi na giełdę, nowojorski dziennik publikuje gorący i historyczny tekst o tym, jak cztery kolejne administracje prezydenckie w Stanach Zjednoczonych okłamywały wszystkich, przez dwie dekady, na temat wojny w Wietnamie. Władza usiłuje uciszyć „New York Timesa”. Udaje się to połowicznie, bo tajne raporty trafiają też do Waszyngtonu. Trzeba jeszcze przekonać powiązanych z politykami właścicieli gazety, zainteresowanych jedynie bezpiecznymi zyskami udziałowców, by dali zielone światło na ich publikację. A potem bronić się przed władzą w sądach, do ostatniej instancji. „Czwarta władza” opowiada właśnie o tych wydarzeniach 1971 roku. Ciekawsza jest zdecydowanie nie jako kronika, a obraz wątpliwych relacji biznesu, władzy i właścicieli mediów. Przypominają się słowa z „Informatora”: „Wolna prasa? Prasa jest wolna dla tych, którzy ją posiadają”. Albo różne inne epizody, także z naszego podwórka, jak oczekiwanie z opisaniem „Sprawy Rywina” do zakończenia negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską.
W „Czwartej władzy” dziennikarskie śledztwo nie jest równie fascynujące jak we wspomnianych wyżej filmach. Tajne dokumenty po prostu ktoś dostarcza, trzeba je jedynie na wyścigi przeczytać. Spielberg spieszył się z realizacją filmu. Uznał za ważne, by „The Post”, jak brzmi oryginalny tytuł, wybrzmiał właśnie teraz. Jego ekipa mogła wczuć się w stan ducha redakcyjnego newsroomu – też miała pozornie nierealny deadline. Po części się udało. Film ma świetne tempo, dobrze napisane dialogi, Tom Hanks gra jedną ze swoich lepszych ról. Nominacji do Oscara nie dostał, rekord śrubuje Meryl Streep, która tym razem swą bohaterkę pokazuje powściągliwie. Ich postaci – Ben Bradlee i Katherine Graham to fascynujące osobowości amerykańskiego świata, nie poznajemy ich dogłębnie, największą wadą scenariusza jest to, że paradoksalnie pozostają dość papierowe.
„Czwartą władzę” warto jednak polecić kinomanom, by zobaczyli, że są sprawy, które łączą nawet odwiecznych rywali i pamiętali, że bez niezależnego sądu, stojącego na straży konstytucji, nie byłoby happy endu. Warto też polecić ją redaktorom, właścicielom, wydawcom i dziennikarzom, by przejrzeli się w lustrze profesjonalizmu najwyższej próby, wiele lat przed erą fake newsów.