Jurassic World: Upadłe królestwo ***
zdj. mat.prasowe
Trzy lata temu wybrałem się na „Jurassic World” w poniedziałek i z tamtego wieczoru bardziej w pamięć zapadł mi krwawy odcinek „Gry o tron” – do sprawdzenia tutaj. Tym razem znów padło na poniedziałkowy wieczór, a konkurencją dla dinozaurów było „Westworld”. Na przykładzie drugiego sezonu serialu HBO można zrozumieć, jak scenarzyści „Upadłego królestwa” marnują potencjał. Mają w rozmaitych punktach fabuły zagadnienia z inżynierii genetycznej, biologii syntetycznej i nieuchronnych zmian technologicznych, ale nie wgłębiają się w żadne niuanse – wręcz przeciwnie: bawią się nimi jedynie, jak starymi dobrymi strachami. Nie ma w piątej części serii nic nowego. Już przed powodzią 1997 roku mogliśmy emocjonować się w kinach katastroficznym filmem z wulkanem w roli głównej, „Górą Dantego” z Piercem Brosnanem. Gdy muł opadł, jesienią była powtórka na „Wulkanie” z Tommym Lee Jonesem. Po latach także wybuchy wulkanu, pełznąca lawa i deszcz ognistych odłamków stanowią najbardziej efektowne sceny – tym razem w filmie o katastrofie zagrażającej dinozaurom na Isla Nublar. Bohaterowie z poprzedniej części, znów grani przez Chrisa Pratta i Bryce Dallas Howard wracają stworom na ratunek, wykorzystywani przez kolejnych milionerów i kłusowników. Serialowe gwiazdy Daniella Pineda i Justice Smith służą tylko za tło. Realizatorzy znakomicie ogrywają zaś to, na co widzowie czekają: cienie dinozaurów, scenę schowania się w pojeździe, chwilę triumfu po udanej ucieczce, która zamienia się w horror. I pojedynki między prehistorycznymi gadami.
Kiedy akcja przenosi się z Isla Nublar do wielkiej posiadłości, napięcie siada, a górę bierze to, co Deadpool nazwałby „leniwym pisaniem scenariusza”. Wizualnie film nabiera wtedy sznytu wojennego kina w stylu „Tylko dla orłów”, czy „Dział Nawarony”. Wątek dziewczynki, która podpatruje bohaterów dramatu z ukrycia i mimowolnie poznaje swoją tożsamość, w takiej, a nie innej scenerii, z deszczem i potworami, przywołuje na myśl stary dobry „Labirynt fauna”. Momentów, gdy kataloński reżyser J.A. Bayona i jego operator Oscar Faura dają nastrojowe kino akcji, nie brakuje. Choreografia fryzury zepsutego bogacza, w którego wcielił się Toby Jones bywa mistrzowska. Ale to wszystko za mało na mielizny przewidywalnej nudy pomiędzy. I na finał, który był oczywisty od samego początku. Ktokolwiek będzie musiał wybrnąć z zamieszania po „Upadłym królestwie” w szóstej części, powinien dostać większą wolność, by w końcu odejść od schematów. One ciągle nas bawią, szczególnie że Chris Pratt się sprawdził, ale pora zacisnąć szczęki i nie zmieniać raptorów w kolejnych Obcych, Godzille i inne seryjnie mutujące potwory. Jeśli „Jurassic World” ma być udaną trylogią, pora na zaskakujące zakończenie.