Yesterday ***
zdj. mat.prasowe
Wyobraźcie sobie, że nikt na świecie nie pamięta filmów Danny’ego Boyle’a i Richarda Curtisa. Nikt nie widział „Trainspotting”, „Slumdoga”, „Czterech wesel i pogrzebu”, czy „Notting Hill”. Poznać mamy ich dopiero za sprawą „Yesterday”. Jaki będzie efekt? Raczej mizerny. Zamiast sławy ostrego reżysera i błyskotliwego scenarzysty wzruszenie ramionami: „Yesterday” to przezroczysta, poza kilkoma scenami, realizacja oraz kapitalny pomysł, który nie został dobrze wykorzystany. Dwanaście sekund blackoutu miało zdecydować o tym, że główny bohater filmu, który akurat w tym czasie wpadł rowerem pod autobus i szybował w powietrzu, przekonuje się, że świat nie pamięta o The Beatles i ich piosenkach. Dla Jacka Malika to w sumie dobra wiadomość: jako początkujący muzyk od lat nie może się przebić z własnym repertuarem i pora powoli przystać na przyszłość magazyniera w markecie na prowincji. Menedżerkę ma wprawdzie nastawioną entuzjastycznie, ale wynika to z uczucia, które żywi do wokalisty/gitarzysty, a nie z trzeźwej oceny jego talentu. Malik osobowością sceniczną nie jest do tego stopnia, że nawet z odtwarzanymi z pamięci hitami The Beatles nie podbija z miejsca muzycznego świata.
POSŁUCHAJ CO O FILMIE YESTERDAY MÓWIŁ W RADIU RAM PIOTR BARTYŚ
Na szczęście jest Ed Sheeran, który nie stroni od oglądania lokalnej telewizji i odkrywa nieodkryte skarby dla szerszej publiczności. Dalej sława przychodzi lawinowo, czy raczej viralowo. W tym momencie „Yesterday” ma swoje najlepsze fragmenty – nawet wtedy jednak, jako satyra na zdominowany przez marketing i wizerunek świat muzyki rozrywkowej, przychodzi rok po „Narodzinach gwiazdy”, z mniej oryginalnymi, choć rzeczywiście dowcipniejszymi obserwacjami. Przede wszystkim jednak z daleka trąci hipokryzją. Śmiejemy się z przerysowanej harpii, która wyprodukuje i wypromuje nie interesując się w ogóle jakimikolwiek walorami artystycznymi oraz ze sztabu specjalistów wyśmiewającego oryginalne tytuły płyt „The Beatles”. Jednocześnie oglądamy film, który refleksję nad światem bez Czwórki z Liverpoolu sprowadza do braku przyjemności i schematycznej komedii romantycznej.
Niespójna jest też budowa świata, w którym doszło do blipu (porównajcie niekonsekwencje scenariusza „Yesterday” z wydarzeniami z uniwersum „Avengers”, których następstwa powracają tego lata w nowym „Spider-Manie”). Nieprzekonująco przedstawiono rozwój związku wokalisty i nauczycielki. Nie wytłumaczono dlaczego bohater Himesha Patela przez lata pozostawał ślepy na bohaterkę Lily James. Na szczęście Lily nie potrzebowała już „Yesterday” by zostać gwiazdą światowego kina. Himeshowi zaś rola Jacka Malika niekoniecznie może w tym pomóc – teraz będzie musiał przekonać, że pozbawionym charyzmy, wiecznie niezadowolonym i zlęknionym smutasem jest tylko grana przez niego postać. A przecież tak łatwo szufladkujemy i tak trudno wyjść z szufladek – o tym też trochę jest „Yesterday” i może dlatego najzabawniejsza w brytyjskiej komedii jest scena pełna brytyjskiego poczuciu humoru o próbie zagrania „Let it Be” własnej rodzinie.
Zabawnie wyszły też momenty, w których dowiadujemy się czego jeszcze, oprócz The Beatles, zabrakło po blackoucie. Oasis? „To akurat logiczne” – komentuje główny bohater. Ale inne produkty, czy ikony popkultury są zupełnie z innej beczki. Oby tylko „Yesterday” nie zapoczątkowało trendu. Lepiej niech zaowocuje renesansem filmu Radosława Piwowarskiego o tym samym tytule. Nakręcony 35 lat temu m.in. we Wrocławiu i Paczkowie, opowiadał historię czwórki uczniów prowincjonalnego technikum, zafascynowanych w 1964 roku zespołem The Beatles. Z tego co pamiętam polskie „Yesterday” było zdecydowanie lepsze od brytyjskiego. Głównie dlatego, że krytycznie patrzyło na bezpieczne kompromisy, których film Boyle’a i Curtisa jest pełen na każdym poziomie.