Joannę, którą tu widzicie, zowią Mają [WYWIAD]
zdj. Agata Burdzy
Kiedy laureat Grammy (m.in. za „Jagged Little Pill” Alanis Morisette) wymyślił serial o klubie jazzowym, stworzenie całości zaproponował Alanowi Poulowi, jednemu z twórców „Sześciu stóp pod ziemią”. Ten do współpracy zaprosił początkującego wówczas Damiena Chazelle’a. Mijały lata, scenarzysta Jack Thorne pracował nad kolejnymi wersjami, w międzyczasie zdobywając nagrody (m.in. za spektakl „Harry Potter and the Cursed Child” oraz serial „National Treasure”. Kariera Chazelle’a dosłownie wystrzeliła w kosmos (przed „Pierwszym człowiekiem” były oscarowe „La La Land” i „Whiplash”). Czas, w którym serial ostatecznie trafił do realizacji okazał się idealny dla polskiej aktorki, która wygrała casting do roli piosenkarki, miłości głównego bohatera. Z Joanną Kulig spotkałem się w luksusowym hotelu w centrum Berlina, kilka godzin przed światową premierą serialu „The Eddy”. Po godzinie wywiadów po angielsku ucieszyła się na chwilę oddechu i rozmowę po polsku.
POSŁUCHAJ DZIŚ PO 16:00 w STREFIE KINA RADIA RAM
PRZECZYTAJ JUŻ TERAZ:
Jan Pelczar: W „The Eddy” gra pani piosenkarkę – obywatelkę świata.
Joanna Kulig: Wyjechała z Polski do Nowego Jorku. Tam się zakochała. Jej mężczyzna postanowił wyprowadzić się do Paryża, ona pojechała za nim. Trafia do kolejnego kraju, jest podróżniczką, która ciągle szuka swojego miejsca. Z jej partnerem, głównym bohaterem serialu, prowadzącym tytułowy klub jazzowy, jest podobnie. Oboje lądują w obcym świecie, w ojczyźnie innego języka.
Ale ona śpiewa i po angielsku i po francusku. Za to przeklina tylko po polsku.
Nie tylko przeklina, wkurza się po polsku. Tak jest często w dwujęzycznych parach. Ludzie, jak się kłócą, to każdy w swoim języku. Rozmawiałam z wieloma takimi parami. Moja koleżanka, polska scenarzystka z Los Angeles, ma partnera Amerykanina, denerwuje się tylko w ojczystym języku. Kiedyś spadła ze schodów i zaczęła krzyczeć po polsku. Jej facet mówi, że przez sen też się czasem wścieka w naszym języku. Silne emocje wyrażają się od razu w słowach, które znamy od zawsze. Stwierdziliśmy, że to będzie dobre dla tej postaci. Ona się po prostu wkur..ia.
Nim padnie pierwsze przekleństwo już wiemy, że to Polka. Bo w domu trzyma Żubrówkę i Soplicę.
Scenografowie urządzili mieszkanie mojej bohaterki dość stereotypowo. Polska wódka, książka Mickiewicza, Chopin. Z Agnieszką Pilaszewską, która pojawia się w pewnym odcinku jako moja matka, śmiałyśmy się z tego.
Pani bohaterka ma na imię Maja. To z kolei uniwersalne imię, ale w Polsce serialowo kojarzy się głównie z pewną pszczołą. Jak to z imionami bywa, wszystko zależy jednak od ludzi, których spotykamy. Dla mnie Maja brzmi inaczej, odkąd moja córka nazwała tak co drugą zabawkę w domu, na cześć swojej ulubionej nauczycielki z przedszkola. Maja definiowała jakoś postać, którą pani kreowała?
Też się nad tym zastanawiałam. We wcześniejszej wersji scenariusza moja bohaterka miała na imię Kelly i była Amerykanką, posługiwała się nowojorskim slangiem. Scenariusz „The Eddy” to efekt wieloletniej pracy, mnie zaproszono na ostatnim etapie. Trafiłam na casting po sukcesie „Zimnej wojny”. Wtedy przepisali tę rolę dla mnie. Postać dostała polskie korzenie i imię: Maja. Może to jest najbardziej międzynarodowe polskie imię? Ono często pada, kiedy ktoś zastanawia się nad łatwo brzmiącymi polskim imionami. Jak ma być Polka w scenariuszu, to Maja. Moje imię, Joanna, jest już za trudne. Całą oscarową kampanię walczyłam, żeby nie być Dżoaną. Poszłam na kompromis, zaakceptowałam „Joana” – przez jedno „n”. Ale ostatecznie musiałam pogodzić się z tym, że w Stanach jestem Dżoanną, we Francji Żoaną, a tylko w Polsce Joanną. Z Mają nie miałam żadnych skojarzeń, ani serialowych ani osobistych. To imię nie było mi wcześniej bliskie. Później je polubiłam, utożsamiłam je ze swoją bohaterką. Kiedy stała się Mają, przestała być Amerykanką, ale przepisywanie kolejnych scen trwało jeszcze w trakcie pracy na planie. Kręciliśmy już trzeci i czwarty odcinek, a w następnych dopiero dokonywała się przemiana z Kelly na Maję.
Na planie została już tylko praca aktorska, czy równolegle postępowało przygotowywanie występów,
ćwiczenie piosenek, skomponowanych przez Glena Ballarda?
Wszystko działo się jednocześnie. Najtrudniejszym elementem był język. Złości i przekleństwa po polsku to sytuacje sporadyczne. Dialogi były w większości po angielsku. Gra w obcym języku, a przede wszystkim wyrażanie w nim emocji, to jest zawsze trudne, a tym razem nie miałam przy sobie nikogo, kto mówił po polsku. Tylko wątek z matką był oddechem, a tak otaczała mnie francuska ekipa i amerykańscy aktorzy. Brakowało mi takiego wsparcia, ale bardzo miłe było to, że Damien Chazelle podkreślał, jak docenia mój wkład, jak widział, że miałam najtrudniej. Do tego piosenki – kilkanaście po angielsku, ze dwie po francusku. Wszystko do wykucia na pamięć, w krótkim czasie, z małym dzieckiem przy piersi. To było bardzo trudne. Moja postać się zmieniała z odcinka na odcinek i ja się zmieniałam, widać to nawet w serialu – im mój Jasiek był większy, tym ja podlegałam przemianie. Cały czas przenosiłam się też między dwoma światami, które tworzyły serial: muzycznym i aktorskim. Najpierw miałam próby z zespołem, a kiedy oni mieli wolne, jechałam na próby z aktorami. I odwrotnie. Do tego przymiarki kostiumów, testowanie nagłośnienia z bandem. Cały czas w rozkroku. Sama logistyka była skomplikowana. Muzycy pracowali w systemie amerykańskim, w czasie prób aktorskich organizacja była na modłę francuską. A ja, z doświadczeniem z polskich planów, byłam przyzwyczajona do jeszcze innego sposobu pracy.
I to się znakomicie przeniosło na pani postać. Maja sprawia wrażenie osoby ciągle zawieszonej pomiędzy. Jest wokalistką w zespole, ale ma burzliwy związek z jego liderem, więc nie jest jej łatwo ze znalezieniem spokojnego miejsca.
To prawda. Nie myślałam o tym podczas pracy, ale faktycznie to mogło się przenieść. Fajnie, bo to wyjdzie naturalnie. Osiem odcinków zrealizowało czterech różnych reżyserów, z różnych krajów, to też sprzyjało takiemu rozedrganiu.
Eddy to zupełnie inny klub jazzowy niż te z „Zimnej wojny”, czy jakieś współczesne ekskluzywne lokale pełne cekinów, pluszu i drogich drinków. Jesteśmy w Paryżu spoza urbanistycznego pierścienia, które wyznacza elitarne centrum.
W Paryżu jazzowa scena jest na tyle duża, że było z czego wybierać. Klubów jest mnóstwo, a i tak nasza ekipa nie pracowała w żadnym z nich, na potrzeby serialu powstał nowy. Gołe ściany, prosta scena, industrialny klimat. Ten klub łączy mimo tego chłodu artystów z grającego tam zespołu., czują się tam jak w domu, są niemalże rodziną, chociaż cienko przędą. „The Eddy” pokazuje, że życie muzyka jazzowego nie jest łatwe, Wielu ma kłopoty z pieniędzmi. Wybór ścieżki artystycznej nie katapultuje od razu do mainstreamu. Zanim będą ciągłe koncerty i dobre zarobki trzeba stoczyć walkę o to, żeby utrzymać siebie i klub.
Serial współtworzy Damien Chazelle, autor, który debiutował pamiętnym „Whiplash”. W zespole „The Eddy” szczególną uwagę przyciąga więc perkusja. Za bębnami Lada Obradović, co spotęgowało moje zainteresowanie, bo przyznam, że perkusistek znam jeszcze mniej niż kobiet nominowanych do Oscara za reżyserię.
To prawda, mało jest perkusistek. Lada jest genialna, wyjątkowa. Rzeczywiście w najbardziej znanych zespołach w tej sekcji mało jest kobiet, ale w świecie jazzu pojawiają się coraz częściej. Cieszyłam się też, że na planie mieliśmy jedną operatorkę. Matka trójki dzieci, drobniutka, za tą wielką kamerą, świetna dziewczyna. Dla mnie plan „The Eddy” też okazał się niezłą szkołą, za sprawą piosenek napisanych przez Glena Ballarda. To były skomplikowane muzycznie, długie utwory. Przy „Zimnej wojnie” przez pół roku przygotowywaliśmy się do wykonań, a mieliśmy ze trzy piosenki do zaśpiewania. A tu zwrotek była zawrotna ilość, a czasu do ich wkucia na pamięć niewiele. Na ekranie widzimy wprawdzie tylko fragmenty, ale twórcy wybrali dokumentalny sposób filmowania, więc graliśmy całe koncerty, utwory musiałam opanować perfekcyjnie. Jak pomyślałam, że zepsuję jakieś dobre ujęcie, bo stanę z tekstem, to chyba zapadłabym się pod ziemię. To był najbardziej stresujący aspekt pracy z Chazellem i jego ekipą.
Wspomniany przez panią dokumentalny sposób ma służyć zamierzonej przez autorów „nowofalowości”. Chcieli opowiadać podobnym językiem, jak w słynnych francuskich filmach, ale znaleźć jego współczesny ekwiwalent. I to może zaskoczyć widzów przyzwyczajonych do produkcji serialowych, które niedawno, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, Dorota Masłowska nazwała „przemysłowymi”, opartymi na „mechanicznym wywoływaniu napięcia”.
„The Eddy” ma zdecydowanie inną formę. Nieregularną. Początkowo przyzwyczajenie do konwencjonalnego dziś opowiadania seriali, z 40-minutowymi odcinkami, sprawiało mi kłopot w oglądaniu „The Eddy”. Przywykłam do tego, co opisała Masłowska, to jest rodzaj ramy, stałego elementu, który dobrze znamy, a tu coś płynie, emocje są pokazane w nieco innych odstępach czasu. Odcinki są też rozmaitej długości. Może się spodobać i Dorocie Masłowskiej i innym, którzy podzielają jej opinię o współczesnych serialach.
Może podpowiemy też scenografom Netflixa, żeby zmienili Mickiewicza na Masłowską.
Dobry pomysł. Do kolejnego sezonu korepetycje ze współczesnych polskich artystów.
Fabularnych tajemnic zdradzać nie możemy, ale frapuje mnie personalna. W pierwszym odcinku pojawia się Benicio del Toro. Nie wymienia się go w żadnych napisach. Gra producenta, na współpracę z którym liczą właściciele klubu. Powróci?
Pojawi się. Dlaczego nie wymienia się go w napisach? To jakaś strategia. Rodzaj niespodzianki, która może zachęcić widzów. Każdy odcinek pierwszego sezonu oprócz głównej historii związanej z samym klubem będzie przedstawiał poszczególnych muzyków jazzowych. Mój będzie piąty. Czwarty opowie o kontrabasiście. Zainteresowanym perkusistką polecam siódmy. Wcześniej każda z tych postaci ma delikatnie zasugerowaną swoją przeszłość, a kiedy odcinek skupia się na nich, dowiadujemy się więcej.