Prime Time *** [RECENZJA]
„Prime Time” to przykład poprawnego filmu na zaliczenie. Niby wszystko się zgadza, ale nic nie przekonuje. Zasiadłem w dniu premiery przed netflixowym ekranem i dostałem film, w którego kulminacyjnym momencie nie wahałem się, czy wcisnąć pauzę, by zrobić sobie herbatę. Prędzej bym się wahał, czy dać z powrotem play, kiedy się zaparzyła. Nie porwała mnie żadną sceną ta opowieść o młodym mężczyźnie, który w sylwestrowy wieczór wtargnął do studia telewizyjnego i wziął zakładników – anonimowego pana od przepustek i popularną prezenterkę. Status każdego z bohaterów zostaje dopowiedziany, jakby zdradzano nam tajemnice, ale w zasadzie domyślaliśmy się wszystkiego od pierwszych kadrów. „Prime Time” najsolidniejszy jest w obrazie: garderoba bohaterów nie kłamie, od plecaka napastnika po białe spodnie pani realizatorki, od ciężkich drzwi do studia po „solpolowatą” scenografię teleturnieju. Wspaniale wprowadzane są archiwalia: i te z konkretnego dnia, pełnego trwogi, czy pojawienie się roku dwutysięcznego oprócz zamętu w kalendarzach nie przyniesie też kataklizmu, i te z lat dziewięćdziesiątych, z bezwstydnym Korwinem-Mikke, butnym Balcerowiczem i pogrążonymi w beznadziei anonimowymi uczestnikami sondy o braku perspektyw polskiej młodzieży. Trójca jak ze studia, do którego powinienem wrócić z zainteresowaniem.
Wracam raczej z duszą na ramieniu, wolałbym zostać w reżyserce, gdzie pojawia się intrygująca postać niedoświadczonej negocjatorki, u boku negocjatora po przejściach. Na dole są same matryce. Buntownik, który decyduje się zaryzykować wszystko dla manifestu. Zakładniczka, która do końca będzie działać tylko we własnym interesie, bo czuje się lepsza, bo szła z czasem, z postępem, z osiągnięciami. Zakładnik, który zaczyna wspólczuć napastnikowi, bo czuje więź klasową i nie tylko, ale tego się widzu domyśl, czym to mógł jeden przyprawić ojca, wyznawcę tradycyjnych wartości o wstyd oraz czemu drugi rodziny nie założył, a choć uczynny jest i nieśmiały, to piękna prezenterka go nie onieśmiela. Psychologia niedomówień też może być wbijana gwoździem. Porozstawiane na telewizyjnej scenie formy wypadałoby wypełnić krwistą treścią, czymś, co wzbudzi emocje. Tak się niestety nie dzieje. Nie oglądam trzech intrygujących postaci, oglądam troje dobrych aktorów odgrywających swoje role. Imion bohaterów nie będę pamiętał piętnaście minut po seansie. I nie będzie mi się chciało do nich wracać, prędzej wrócę do archiwów, także do historii, która musiała stanowić największą inspirację, skoro w filmie pozostawiono Telewizję Polską i niektóre szczegóły, pamiętane przez dziennikarzy z września 2003 roku. Twórcy odżegnują się jak mogą, wypada wierzyć, że nie robią tego tylko za radą prawników, ale skojarzeń trudno widzom odmówić. Niczym innym nie da się wypełnić mało oryginalnego przedstawienia.
Manifest głównego bohatera był wart ryzyka, ale nie będzie wart przedstawienia. Być może twórcy uważają, że jeśli jednoznaczne tropy interpretacyjne zostaną ukryte w innych miejscach, to już będzie subtelniej, ale to czyni całe przedstawienie sztucznym, bo jednocześnie ignorowane jest budowanie prawdopodobieństwa wydarzeń. Dramaturgia szybko zacznie siadać, bo łatwo zdać sobie sprawę, czym konfrontacja musi się skończyć. Nie wiem, czy słabo zdokumentowano procedury, czy okrojono scenariusz, ale bardzo niewiele dowiadujemy się o powodach, dla których takie, a nie inne są wydarzenia poza studiem. Przebieg filmowych działań policyjnych można wziąć tylko w jeden nawias: jest sylwester, więc wszyscy improwizują i robią inaczej niż ustawa przewiduje. Ale kiedy tego wariantu nie wypełnia żadna ciekawa fantazja autorska, to scenariusz też pozostaje z tektury. A jeśli już o polskiej specyfice mowa. Coś jest mocno nie tak z wprowadzaniem do rodzimych filmów scen palenia jointów. Obśmiewałem już łopatologiczne „efekty” w „(Nie)znajomych”, teraz mamy zastanawiającą dysproporcję pomiędzy tym, co wiemy, a tym co widzimy, gdy skręca się nam przed kamerami syndrom sztokholmski w rytmie: „od palenia do tańczenia”.
O największy haj i tak podejrzewam tych, którzy nazywają „Prime Time” polskim „Jokerem”. Publicystyczny ładunek buntu, który można dodać dzięki ledwo dotkniętym w filmie hasłom, nie czyni takiego porównania uprawnionym. Są nawiązania w skomponowanej do „Prime Time” muzyce, ale poza tym jest radykalny rozdźwięk pomiędzy formą i wykonaniem obu dzieł. Polska premiera z tegorocznego Sundance jest ciekawa za sprawą części interpretacji, przejaskrawiających monotonię seansu. Tak często bywa z wydarzeniami podobnymi do aktu opisanego w filmie. Źródła bywają oczywiste, ale w dopisywanych znaczeniach otwierają się same tajemnice.