"Silent Twins" – RECENZJA
zdj. Kuba Kijowski, Łukasz Bąk
Widz „Silent Twins” krąży po wielu orbitach. Celem wyprawy jest nie tylko poznanie historii sióstr Gibbons, ale także wejście w ich świat, świat nieposkromionej wyobraźni. Tym różni się film Agnieszki Smoczyńskiej od klasycznych biografii, że nie jest studium przypadku, nie zamierza też opowiadać o bohaterkach na tle społecznych przemian i zachowań. Przedstawia historię sióstr, które przestały się odzywać i komunikować z otoczeniem, ale skupia się na na ich relacji, pragnieniach, fantazjach. A także na ich dramacie, w którym miłość rodzi nienawiść, a nienawiść wygasa z braku zgody na świat bez tej drugiej osoby. To, co początkowo wydaje się wspólną grą June i Jennifer, przeobraża się z czasem w próbę sił, ale trudno do końca wydać stanowczą opinię o ich relacji. Letitia Wright i Tamara Lawrance w głównych rolach nie tworzą jednoznacznych portretów. Balansują między subtelnością a gwałtownością, poruszają się naturalnie po każdej z ekranowych orbit – od pokoju wypełnionego lalkami, przez ulice walijskiej prowincji i wyobrażenia na temat barwnej przyszłości, po owiany złą sławą szpital Broadmoor, w którym są de facto więzione przez jedenaście lat.
Smoczyńska w anglojęzycznym debiucie nie traktuje jednak swoich bohaterek jak pacjentek. Opowiada o nich jako o artystkach i daje niezwykły wgląd w świat, jaki sobie stworzyły. Nie pamiętam filmu, w którym w obrazie i historii udałoby się tak płynnie przechodzić od świata wyobrażonego, ekranizowania snów, wizji, czy świata przedstawionego z literatury bohaterek, do ujęć przedstawiających realia, rzeczywiste zdarzenia. Od emocji do faktów. Widać to w scenie, w której pierwsza z sióstr traci dziewictwo. Fantazja jest przepiękna, rzeczywistość brutalna. Przejście między jednym a drugim nie ma w sobie nic drastycznego, jakby twórcy chcieli za wszelką cenę podkreślić, że w przypadku sióstr Gibbons (i pewnie w wielu innych) wymarzone nie przekreślało rzeczywistego, a przyziemne nie hamowało przed wyobrażonym. Są także dowody, że Smoczyńska nie szukała sensacji, a przeżyć. Z książki reporterskiej Marjorie Wallace, która stała u podstaw scenariusza Andrei Seigel, można dowiedzieć się, że „pierwszy raz” Jennifer miał miejsce w kościele, w filmie scenerią jest garaż.
Ważniejsze od podążania za faktami (te w historii Gibbons często wydają się bardziej nieprawdopodobne niż fikcja, a mogłyby oddalić widzów od zajmowania się ich światem) są metafory i alegorie. Dzięki nim możemy zrozumieć, co zbudowało więź i każdą z sióstr z osobna. Córki kontrolera lotów z bazy wojskowej RAF czekał los zupełnie inny niż klasyczki angielskiej literatury, siostry Brontë, również odseparowane od świata i zafascynowane lalkami, ale zmierzające w mniej mroczną przyszłość. Wydaje się żartem filmowców z Wrocławia, że wydawnictwo, które jest skłonne wydać książkę June, ale gdy ona za nią zapłaci, nazywa się New Horizons – Nowe Horyzonty. Ale tak było w istocie, a fragment wydanej „Pepsi Cola Addict” zostaje przeniesiony na ekran w iście nowohoryzontowy, a zarazem bezkompromisowy sposób. Pozostawia on jedynie niedosyt, że nie możemy zanurzyć się w ten świat na dłużej. Metafory i alegorie pozostawione w pojedynczych kadrach „Silent Twins” towarzyszą nie tylko fantazjom sióstr. W ten sposób wyjaśniane są nam też całe procesy, które zachodzą w ich bezpośrednim otoczeniu, jak choćby plucie w twarz, niczym w okropnej dla mniej piosence Aya RL. Ale jej tekst do mnie wrócił, bo Gibbons faktycznie zdają się opisywać sobie szeptem „cywilizowany” świat, a potem w objęciach „odpływają w dal”, gdzie „nie dochodzi obcy głos i wolno płynie czas”.
Wolność, której tak pragną June i Jennifer, unosi się nad „Silent Twins” od napisów początkowych do końcowych, jakby wrocławska reżyserka i ekipa, z którą pracowała, i inspirowała się i oddawała hołd nieokiełznanej wyobraźni sióstr. Czwarta ściana zostaje zburzona, nim projekcja zdąży ją postawić. Eva Arianna Baxter i Leah Mondesir-Simmonds czytają na głos listę obsadową, podśmiechując się z nazwisk, wzdychając z zachwytem i przedstawiając same siebie, bo debiutują w rolach June i Jennifer z młodości. Czynią to i z wdziękiem i budząc niepokój i bezbłędnie odtwarzając synchroniczne zespolenie sióstr. W otwierającej film scenie prowadzą własne „Radio Gibbons”, w którym są jednocześnie prezenterkami, dźwiękowcami od dżingli i realizatorkami od puszczania piosenek. Gdy jednak ktoś z rodziny otworzy drzwi, do przemienionego w radiowe studio pokoju, zamierają. Blaknie kolorowy świat radiowych opowieści o znakach zodiaku, mężczyznach nienawidzących kobiety i wzajemnej jednoczesnej miłości i nienawiści. Wszystko jest w obrazie, w zmianie koloru, chociaż magnetofon z piosenką zostaje wyłączony gwałtownie, miks ekranowej rzeczywistości i dźwięku pozostaje delikatny. Za mistrzowską płynnością stoi współpraca autora zdjęć Kuby Kijowskiego, montażystki Agnieszki Glińskiej z nagrodzonymi w Gdyni wrocławską scenografką Jagną Dobesz i autorami muzyki Marcinem Macukiem i Zuzanną Wrońską. Dodać też należy choćby kostiumy Katarzyny Lewińskiej, choreografię Kayi Kołodziejczyk, czy bijący sercem dźwięk Marcina Lenarczyka.
Zespoły filmowe w Polsce niby zlikwidowano, ale Agnieszka Smoczyńska zbudowała poza systemem swój własny. Dzięki długiemu procesowi przygotowań udaje się później praca w ekstremalnych warunkach, gdy karty rozdaje pandemia, a do filmu fabularnego równie płynnie, co kolejne kadrym, udaje się włączyć stanowiące autonomiczne dzieło sztuki animacje Barbary Rupik. Gdy jej lalkowy dalmatyńczyk skrobie w drzwi i piszczy, żeby go wpuścić, dokonuje się w filmie skok czasowy godny „Rodu smoka”. To przypadkowe skojarzenie również pozwala „umeblować” widzowi wizję bohaterek, tak jak im godziny spędzone przed telewizorem pozwalały wypełniać wyobrażony świat i wymarzone scenariusze. June i Jennifer kochały swoje rodzeństwo nie mniej niż Targaryenowie czy inni Lannisterowie, ale nigdy nie wyraziły swoich uczuć. W zewnętrznych relacjach z reszta rodziny zima przyszła u nich na długo i na długo nim to było modne. Korespondencyjna szkoła kreatywnego pisania, do której się zapisały, nie miała nic wspólnego z Nowymi Horyzontami. Wykluczała wszystko, co interesujące i czym żyje większość popularnych dzieł. Mimo to melodia, którą wystukiwały rodzinie każdego dnia i każdej nocy była, znanym mi doskonale z dzieciństwa, dźwiękiem maszyny do pisania. Nim wzajemne relacje przemieniły się w coś na kształt „Grey Gardens”, wymyśliły wiele postaci i historii, których mógłby pozazdrościć choćby Roland Topor i wielu innych. W doktora Pallenberga, jego psa, czy w papużki nierozłączki kolorowe ekranowe życie tchnęła wspomniana animacja. Nad całością światów i orbit unosi się głos Tamary Lawrance. Jej Jennifer, niczym wszechwiedzącą narratorka, śpiewa piosenki napisane na bazie twórczości sióstr.
„Jestem pustym prezentem, wyrzuconą skorupką jajka, niewolnicą pustki”.
„Nie wołam do Ciebie z całej mojej miłości do Ciebie, ale jeśli mnie słyszysz, masz mnie. Jesteś wolna”.
Przy tych cichych melodiach łatwo odpłynąć do własnych refleksji, więc chce się głośno powiedzieć: patrz.
Widz „Silent Twins” przed napisami końcowymi przestaje krążyć po orbicie, „odpływa w otchłań gwiazd”.
„Mała nuci to co ja”