Sprinter z piórem na Ratuszu
(Fot. Tomasz Hołod / Polska - Gazeta Wrocławska)
Przygotowuje Pan wielką wystawę „1000 lat Wrocławia”. A gdzie w tym mieście zaczęły się „53 lata Macieja Łagiewskiego”?
Maciej Łagiewski: - W domu rodzinnym w Borku. Jestem chyba rzadkim przypadkiem wrocławianina, który do dziś sypia w tym samym pokoju, w którym dosłownie przyszedł. Przyznam, że łóżko stoi dziś dwa metry dalej, a ja w międzyczasie przemieszkiwałem w innych pokojach. Mówię o tym, bo to symboliczny początek historii, za którą przez lata tęskniliśmy. Gdzieś tam w Katalonii czy Kalabrii ludzie rodzą się i umierają w tym samym miejscu. A tu pokoleniowego związku z tradycją nie było, bo nasi rodzice przyjechali z różnych stron. I na dodatek siedzieli na bagażach, w niepewności latami. Nie można było się odwołać do własnego kościoła, cmentarza, czy szkoły. A taka więź obyczajowo-kulturowa jest potrzebna każdemu z nas. Mając do czynienia przez lata z tymi, którzy wracali do dawnej ojczyzny, do swoich korzeni, z mieszkańcach Śląska sprzed 1945 roku, widziałem jak szukali kościoła gdzie byli chrzczeni, a czasem jak wciskali się w szkolne, powojenne już ławki biorąc je za te z ich klasy. Byli i tacy, którzy szukali własnego ogrodu, dziupli w drzewie, grobu psa. My dopiero teraz, 60 lat po wojnie mamy możliwość mówienia swoim dzieciom, że pod tym drzewem się bawiłem, tu skradłem pierwszy pocałunek, tam pobierałem nauki... Jesteśmy pokoleniem wrocławian, pochodzącym stąd, czyli ze wszelkimi danymi na to, by kochać to miasto – małą ojczyznę.
Pan wie o Wrocławiu wszystko, od herbów i mostów po imienne składy rady miejskiej, zna Pan też każdy kamień na cmentarzu żydowskim przy ulicy Ślężnej. Pamięta Pan, kiedy był tam po raz pierwszy?
- Tak, siedziałem na płocie, gdy Franciszek Pieczka, filmowy Gustlik, odkrywał w grobowcu magnackiej rodziny Kolkerów, ukrywających się żołnierzy niemieckich. A młodziutki Janusz Gajos – filmowy Janek Kos - szukał grobu swojego ojca.
Jak to?
- Miałem jedenaście lat i obserwowałem filmowanie jednego z odcinków „Czterech pancernych i psa”, wtedy cmentarz udawał katolicką nekropolię w pierwszym polskim mieście, do którego wkroczyła armia i załoga Rudego.
Wiele lat później restaurował Pan tam pomniki nagrobne?
- Gdy oprowadzam kogoś po cmentarzu czasem mówię: „tę kolumnę postawiłem, ten kamień osadziłem”, to niektórzy myślą, że to odnosi się wyłącznie do kierowania tymi pracami, a to przecież wykonywałem własnymi rękoma. W ciągu dziesięciu lat z moim zespołem postawiliśmy i odrestaurowaliśmy kilka tysięcy pomników nagrobnych. Pozostał tylko chory kręgosłup!
Nie bał się Pan cmentarza?
- Miejsca wieloletniej pracy nie można się bać. A ten cmentarz jest mi szczególnie bliski, znam tam prawie każdy kamień. Poza tym szykując jego monografię opracowałem tysiące not biograficznych i patrząc na nagrobki widzę twarze ludzi, wiem nawet jak wyglądali i czym się zajmowali ci, którzy tam spoczywają. Stąd płynie refleksja, jaką przekazuje nekropolia żyjącym. Pochowani tam ludzie, podobnie jak dzisiaj, odnosili sukcesy, tworzyli majątki i fortuny, które przestały istnieć. Są tam monumentalne mauzolea, których nikt z bliskich nie odwiedza. To się skończyło, urwało. W grobowcu rodziny Caro leży pani Hermine Caro z domu Kern, żona przemysłowca i radcy komercjalnego Roberta Caro. Mąż nazwał jej imieniem hutę, która aż do 1951 roku nazywała się „Hutą Herminy”, a dziś znana jest jako Huta Łabędy, jedna z największych w Polsce. Jej byli właściciele leżą na wrocławskim cmentarzu