Urodziłem się martwy
fot. Janusz Wójtowicz ("Polska-Gazeta Wrocławska")
- Bardzo bym chciał przeczytać analizę opracowaną przez psychologa po przestudiowaniu mojej twórczości. Rzeczywiście lubię makabrę, chociaż nie wiem z czego to wynika. Może z lęku przed śmiercią? Próbuję go ośmieszyć, a przez to oswoić. A może to dlatego, że urodziłem się martwy? Naprawdę, siny i sztywny. Jakoś tam mnie cudem odratowali.
Nie trzeba byc psychologiem, żeby z sztuk Spektatores wyczytać, że historia to Pana konik.
- To dzięki mojej nauczycielce historii z liceum. Podręczniki piszą zwycięzcy. Wcale nie ma gwarancji, że prawdziwe wydarzenia rzeczywiście wyglądały tak, jak je opisano. A ja właśnie lubię zadawać sobie pytanie: jak było naprawdę? W historii aż kipi od emocji, to jeden wielki film akcji. I poza tym opowieść o nas samych. Pod datami do wykucia kryją się ludzie, zwykli ludzie z mnóstwem słabości i absurdalnych zachowań. Absurd lubię jeszcze bardziej od makabry.
Więc pewnie kocha Pan Monty Pythona?
- Wolę Bunuela i Witkacego.
A nie szuka Pan inspiracji w rzeczywistości?
- Jasne. Zwłaszcza, że daleko szukać nie trzeba. Dość przejść się po ulicy albo włączyć telewizor. Mam pomysł na takie przedstawienie: minister sprawiedliwości osobiście prowadzi śledztwo przeciwko facetowi, który przeszedł przez ulicę na czerwonym świetle. I w trakcie dochodzenia okazuje się, że tego faceta trzeba posadzić na 20 lat, bo to recydywista: całe życie jeździł bez biletu, pił piwo w parku, no po prostu antyspołeczny twór, który musi być odizolowany.
Jak to się stało, że został Pan dramatopisarzem?
- Jak byłem mały, marzyło mi się zostać kimś, kogo się chyba teraz nazywa agentem CBŚ. Na szczęście już mi przeszło. A tak naprawdę, to zawsze chciałem być w teatrze. To brzmi okropnie pretensjonalnie, wiem. Ten zawód od pokoleń jest w rodzinie. Dziadek był reżyserem teatralnym, mama scenografem. Całe dzieciństwo pałętałem się po kulisach. I chyba tego najbardziej w teatrze szukam - zachowania dzieciństwa.
Ale przed studiami wiedzy o teatrze, skończył Pan studium fotograficzne.
- Zrobiłem nawet licencjat i próbowałem kontynuować fotografię na studiach magisterskich w Poznaniu. Siedziałem sobie któregoś dnia tam na zajęciach, coś tam próbowałem rysować i nagle do mnie dotarło pytanie, które kiełkowało już od dawna: co ja tu właściwie robię, skoro o wiele bardziej od fotografii interesuje mnie teatr? Wstałem w połowie zajęć, poszedłem do dziekanatu, zabrałem papiery i przeniosłem do Warszawy na wiedzę o teatrze. Okazało się, że to całkiem przyjemne studia, przede wszystkim dlatego, że nie trzeba się na nich zbyt często pojawiać. Został mi jeszcze ostatni semestr, a ja już wybieram się na kolejny kierunek. Tym razem to będzie wreszcie coś, o co mi od początku chodziło - pisanie. W łódzkiej filmówce jest taki wydział, który uczy pisania scenariuszy filmowych. Nie dramatów, ale w zasadzie na to samo wychodzi.
Będzie Pan wszechstronnie wykształcony!
- Albo wręcz przeciwnie. Mój ojciec twierdzi, że ten kto skończył studia jest dobry, kto skończył dwa kierunki bardzo dobry, a ten kto trzy - to baran.
Wracając do teatralnej pasji: dlaczego nie próbował Pan się zatrudnić w "normalnym" teatrze, tylko tworzył od razu własny?
- "Normalny" teatr ma to do siebie, że na ogół jest nudny. Albo tak przeintelektualizowany, że ja nic nie rozumiem. Studiując wiedzę o teatrze, obserwowałem, to co działo się ze ludźmi, którzy byli na reżyserii. Ich celowo wpędzano w ciężkie kompleksy intelektualne. I oni zaczynali zaczynali je nerwowo nadrabiać, strasznie dużo czytać itp. Efekt był taki, że na początku studiów robili takie spektakle, jakie im w duszy grały. Świeże, własne, zabawne. A na czwartym roku produkowali już jakieś labirynty ukrytych znaczeń, symboli, metafor, diabli wiedzą czego jeszcze. Było to w każdym razie już dla mnie za trudne. A jak to jest za trudne dla mnie, to chyba dla większości ludzi też. To po cholerę takie przedstawienia robić? Problem teatru polega na tym, że mało jest reżyserów, którzy potrafią się tej intelektualnej indoktrynacji oprzeć.
Czy jako szef popularnego wrocławskiego teatru jest Pan już rozpoznawany? Panie w sklepie proszą o autograf?
- A skąd! Zaproszono mnie kiedyś na "Dzień Maćka" - taką imprezę organizowaną przez radio. Impreza była w Novocainie - to modna knajpa, wszyscy tam tak ładnie poubierani i w ogóle. Proszą na scenę pierwszego Maćka. Wychodzi Zieliński, ten koszykarz. Owacje. Wychodzi Maciej Zegan - bokser. Owacje. Wychodzę ja - cisza. Kompletna konsternacja. Wszyscy patrzą: kim jest ten facio? Sytuację uratowała Ania Ilczuk, moja dziewczyna, która jako jedyna piszczała i gwizdała. A że ona jest gwiazdą serialu "Pierwsza miłość", to reszta uznała, że skoro ona mnie zna, to do jakiegoś elitarnego towarzystwa muszę jednak należeć. Tylko nikt nie wiedział do jakiego.
Za rok skończy Pan 30 lat, co teraz w planach: dzieci, dom itd.?
- Planować? Nie. Myślę, że z planowania nic dobrego nie wychodzi. Trzeba na zimno zrezygnować z części pracy, z przyjemności, z wyjazdów. Strasznie trudno powziąć taka decyzję. Rodzina się raczej powinna przytrafić, sama się wydarzyć. Kiedyś mój pies, a właściwie suka, urodziła siedem szczeniąt. Wtedy miałem próbkę rodziny. Straszny harmider. Bardzo to było męczące. Chociaż mojego psa bardzo kocham. Nigdy nie widziałem istoty, która tak bardzo by się cieszyła, że żyje.
Znasz jakieś dowcipy o Masztalskim? Były bardzo popularne.
- O, pewnie, że znam. Dzięki tym dowcipom ja też byłem popularny. Mój ulubiony: Kierownik basenu ogłasza przez megafon: Masztalski, przestańcie sikać do basenu! Żona Masztalskiego biegnie do kierownika i żali się: Ale przecież wszyscy sikają do basenu. Kierownik na to: Ale Masztalski robi to z trampoliny! Mało śmieszne? Ech, nie umiem opowiadać kawałów.