Tomasz Sysło: Wrocław to mój stan świadomości
Fot. Fota powstała przy okazji projektu: "Usiądź po Polsku", Fotel Fan by Piotr Kuchciński, kurator projektu Kasia Swietek na zamówienie Oskar Zieta, foto: Łukasz Gawroński, koncept i aranżacja Sylwia Cegielna, na zdjeciu: Tomasz Jakub Sysło.
Witamy :-)
Rysunek...
"Wrocław - mój stan świadomości":
Niepełnosprawność...
Fotografia:
Autentyczność:
Filozofia artysty:
Pieniądze, a sztuka:
Bonus - to przepis na sałatkę! (Posłuchaj):
___________________________________________________
Wspomina Pan, że rysuje odkąd pamięta. Czyli?
- Od dzieciństwa. Ale zacząłem kolekcjonować moje dzieła dopiero wtedy, gdy studiowałem informatykę. Niektóre zajęcia po prostu zmuszały do rysowania. Wybrałem ten kierunek, bo coś trzeba było w życiu robić. Poza tym uczelnia nie miała barier architektonicznych. No i nie miałem nigdy problemów z matematyką.
Skąd w takim razie informatyk znalazł się na Akademii Sztuk Pięknych?
- Koleżanka zobaczyła moje rysunki i powiedziała, że się marnuje. I że powonieniem pójść na ASP. Ale wcześniej nigdy w życiu nie malowałem gołej baby ani martwej natury. Uspokoiła mnie, że tego można się nauczyć. No i rzeczywiście, po półrocznych przygotowaniach, dostałem się na uczelnię za pierwszym razem.
Chyba się opłaciło. Bajka, którą Pan ilustrował, dostała właśnie nagrodę.
- Tak, od Komitetu Ochrony Praw Dziecka. Udało nam się stworzyć z Dorotą Hartwig coś fajnego, minimalistycznego. "Bajka o kochaniu" jest i dla dzieci, i dla dorosłych. Została napisana w czterech językach: po polsku, po francusku, po niemiecku i po japońsku. Są przymiarki, żeby wydać ją po chińsku. Myślimy też nad bajką już tylko dla dorosłych. Teksty w tej książeczce, podobnie jak moje rysunki, są bardzo oszczędne, taka forma haiku. Zresztą nie umiem inaczej stawiać kresek. Ktoś kiedy żartował, że przedostatni rysunek jaki w życiu zrobię, będzie jedną kreską, a ostatni pustą, białą kartką.
Pana rysunki można oglądać nie tylko w książce. Jeździły też na wrocławskich tramwajach.
- Pracowałem wtedy nad kampanią "Wrocław bez barier". Chciałem zrobić inteligentne rysunki. Takie, które dają do myślenia, a nie, powiedzmy, stojąca rodzinka uśmiechniętych inwalidów.
Więc co?
- Narysowałem kolesia na wózku, niewidomego, osobę bez nóg, z krzywymi rękami i mającą problemy z sercem. Wszystko podane bardzo delikatne.
Jak przyszły magister sztuk pięknych ocenia młodą, wrocławską sztukę?
- Ma się całkiem dobrze. Jest wielu młodych, którzy robią bardzo fajne rzeczy. Niestety ASP nie uczy marketingu i PR. Nie mówię, że trzeba być Rubikiem albo Dodą i figurować na portalu Pudelek. Ale w dzisiejszych czasach sztuka jest produktem i trzeba umieć ją sprzedać.
Pomnik Chrobrego też ma się dobrze?
- Akurat on jest obciachem. Najlepiej wygląda w nocy, bo go nie widać. Musiał też stanąć wyżej, żeby złomiarze go nie pokiereszowali. Chrobry to przerost formy nad treścią. Na ulicy Szewskiej też stoi jakiś koń, tyłem do przechodniów, w kwiatkach. Kiepskie są też kule koło kościoła Marii Magdaleny. No ale teraz mamy plastyczkę miejską. Mam nadzieję, że wreszcie wszystko to ogarnie.
A krasnale są ładne?
- To bardzo ciekawy projekt marketingowy. Kraków ma smoka, Poznań koziołki, Warszawa gołą panią z ogonem rybim. A my krasnale.
Lubi Pan Wrocław?
- Kocham i nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. To mój stan świadomości. Poznaje jego kulturę, historię. Po prostu Wroclove.
Z tej miłości kandydował Pan na radnego?
- Chciałem zmienić podejście do kultury tego miasta. Żeby nie tylko paru panów wygrywało konkursy, żeby inaczej myślano o przestrzeni miejskiej. Nie udało się, ale kandydowanie było fajną przygodą. Zdobyłem 510 głosów.
A czy Wrocław "Jest bez barier"?
- Siedzę na wózku od 17 lat i muszę stwierdzić, że jest tu OK. Są ludzie, którzy myślą pozytywnie o niepełnosprawnych i dużo dla nich robią. Dobrze się w tym mieście żyje, wszystkim mówię, żeby z Londynu wracali tu, bo są duże możliwości. I to nie jest tylko kwestia nadmuchanego balonu promocji.
Osoby niepełnosprawne często zamykają się w domach. Pan wprost przeciwnie, wszędzie Pana pełno.
- Mam dużo pomysłów w głowie. Założyłem fundację Artistic, organizuję Art Pickinc, konkurs na muralia, pokazy filmów niemych z muzyką na żywo. Jestem freelancerem-grafikiem. Ostatnio ten mój free-lance zderzył się z życiem jak musieliśmy z żoną wziąć kredyt na mieszkanie, to w banku dziwnie na mnie patrzyli. Poszedłem na etat i teraz jestem pracownikiem Urzędu Marszałkowskiego. Jestem asertywny dlatego, że taki byłem przed wypadkiem. Przełożyłem po prostu swoje życie na zastaną rzeczywistość. Wychodzę z założenia, że trzeba coś robić, bo życie jest jedno. Może moje luzackie podejście wynika też z tego, że jestem trochę bezczelny.
Na gali, gdzie odbierałem nagrodę za "Bajkę o kochaniu" podszedłem na przykład do Macieja Zienia i zapytałem dlaczego nie projektuje ubrań dla osób niepełnosprawnych. Zasugerowałem, żeby zrobił jakąś kolekcję. A z panią z TVN Style ustalałem, dlaczego nie mówi na wizji o "Bajce o kochaniu", i przekonywałem, że ta książeczka jest bardzo fajna.
Nie jestem osobą, która ma roszczenia. Nie wszystko mi się należy, pewne rzeczy wymagają wysiłku.
A wydaje się, że Panu wszystko łatwo przychodzi. Rozkręcał Pan na przykład scenę DJ-owską we Wrocławiu.
- Tak, jeszcze wtedy puszczaliśmy kawałki z kaset magnetofonowych i przed imprezką trzeba było je ustawiać. Dalej jestem DJ. Lubię grać funky, acid jazz i disco lat 70. Miałem też przygodę z Radiem Kolor. O 5.00 rano dzwonili piekarze z Oławy i mówili, że fajnie gram.
Interesuje Pana też fotografia.
- Zająłem się ostatnio lomografią - to taka brudna fotografia robiona małymi aparacikami. Lubię uchwycić chwilę.
A pięć ulubionych klatek z Pana życia?
- Na pewno spotkanie z Doris, moją żoną. Leżała na korytarzu na ASP i paliła papierosa. Podszedłem i zapytałem, czy mnie poczęstuję, chociaż nie paliłem.
Czyli miłość od pierwszego papierosa?
- Raczej macha. Zaczęliśmy się spotykać. Po dwóch latach Doris mi się oświadczyła. Oboje mamy zaręczynowe tatuaże. Jesteśmy małżeństwem od pięciu lat. Na ślubie w kościele uniwersyteckim było 500 osób, dostaliśmy brawa, a ja w ogóle nic nie pamiętam. Mój przyjaciel, Japończyk, filmował całą ceremonię. A w zasadzie emocje, bo nie rozumiał, co się wokół mówi. To najpiękniejszy film ze ślubu, jaki widziałem. To pewnie jedna z takich klatek.
Inne?
- Część będzie bardzo intymnych. Ale w moim życiu było dużo ważnych sytuacji. Na przykład dzień, w którym zrobiłem prawo jazdy. Bardzo lubię jeździć samochodem. Nawet przez chwilę prowadziłem nielegalną taksówką. Bardzo to przyjemne - każdy pasażer opowiadał swoją historię życia, taksówka jest jak konfesjonał.
Ile po tej przygodzie powstało rysunków?
- Sporo. I wiele wpisów na blogu.
A wracając do klatek z życia?
- Lubię siedzieć na plaży bez wózka. Klatka. Na pewno cieszy mnie też każdy mały sukces, na przykład ten ostatni. Na gali byłem bardzo niepoprawny politycznie: jak się dowiedziałem, że nagroda jest od Komitetu Ochrony Praw Dziecka, to się przeraziłem, że wręczy mi ją rzeczniczka praw dziecka, ta pani od Tinky-Winky. Powiedziałem to przy odbiorze, sala się zaśmiała.
Klatka. Były też przepyszne kulki mozzareli z pomidorami koktajlowymi.
Klatka. Lubię jeść. A ostatnio zacząłem nawet gotować. Na początku jajecznicę i omleta, teraz zmierzam w stronę zapiekanek. Doris ma cierpliwość i wszystko spożywa. I jeszcze mówi, że dobre.
To prawda, że mało by brakowało, a film "O dwóch takich co ukradli księżyc" miałby wrocławską obsadę?
- Tak. To historia rodzinna powtarzana od wielu lat. Mój tato i mój wujek są bliźniakami, często ludzie ich mylą. Babcia Ania zabrała ich na casting do Warszawy. Przeszli wszystkie możliwe etapy. Niestety nie zmieścili się do budy. A inni bliźniacy byli mniejsi i weszli. I dostali role. Ja też kiedyś chciałem zagrać z filmie "Akademia Pana Kleksa". W pewnym momencie poproszono mnie o opowiedzenie kawału. Tak go spaliłem, że od razu mi podziękowali.
To była pewnie Pana ostatnia przygoda z filmem?
- Nie, jeszcze wystąpiłem u Witolda Świętnickiego w "Dyskusji". To była fajna przygoda, bo zobaczyłem jak wygląda praca na planie filmowym. Dialogi były wzięte z forów internetowych i blogów. Oprócz mnie na planie było jakieś 60 osób, wolontariuszy.
I Pan, i Pana żona jesteście artystami. Pokłóciliście się kiedyś o kreskę, o kolor?
- Mój profesor guru, Jan Jaromir Aleksiun, powiedział kiedyś, że jeżeli artyście podoba się obraz, to sprzedaje go później pod pręgierzem. A ci, którym się nie podoba to co robią, mają szansę wystawiać w galeriach. My z Doris dochodzimy do tego stopniowo. Dlatego często dyskutujemy o kolorze, albo o tym, czy warto przesunąć literkę w prawo bądź w lewo. Takie rozmowy pozytywnie wpływają na ostateczny efekt. Proces twórczy wymaga błądzenia. Do wszystkiego próbujemy dojść powoli. Przyjdzie czas, kiedy będziemy sprzedawać swoje obrazy.
A na razie?
- Na razie są za drogie. Trzeba się cenić. Ale sztuką można łatwo zarabiać. W 2001 roku byłem w Londynie. Jak już zaczęło brakować pieniędzy to rysowałem swoje pocztówki, takie inspiracje londyńskie. Turyści łykali je jak świeże bułeczki. Spłaciłem wszystkie długi.