HARDKOR DISKO **** (Recenzja)
Wolałbyś się spalić, czy zamarznąć? Tak pytają w filmie ludzie pokolenia „albo grubo, albo wcale”. Widzowie mogą im odpowiedzieć, że debiut fabularny Krzysztofa Skoniecznego jest zbyt letni, by obudzić krańcowe emocje, ale na tyle udany, że chce się czekać na jego drugi film. Byle z lepszym scenariuszem.
Twórca „Hardkor Disko” chciał opowiadać o kontrastach, ale użył kolorów nieco wyblakłych. Od samej historii, punktu wyjścia i biegu kolejnych wypadków, ciekawsze wydają się sceny imprezowe, prowadzenie kamery przez miasto. Rytm narracji wygrywa z jej sednem. Jako motto można traktować wyznanie głównych bohaterów, że wybraliby śmierć w ogniu, nad zamarznięcie.
W życie też idą jak w ogień, dystansując się od emocjonalnego chłodu bijącego od świata urządzonego przez pokolenie rodziców. Choć i oni nie lubują się w chaosie i brudzie. Spontaniczność wygląda co najmniej kilkakrotnie na wyrachowaną, namiętność na pozowaną, a oczyszczający prysznic powraca przy niemal każdej możliwej okazji.
Tytułowe określenia „hardkor” i „disko” odnoszą się do kolejnych generacji. Hardkor mści się na Disko za porzucenie dawnych ideałów albo po prostu, wykańcza ją dla zabawy. Może być „albo grubo, albo wcale” – tak opowiada reżyser o ludziach, którzy stanowili pierwowzór dla bohaterów. Podobno jego film można pokochać albo znienawidzić. A ja jednocześnie go lubię i mu nie dowierzam. Nie budzi we mnie ani ognia, ani zimy.
Forma nie jest dla mnie hardkorem, od pierwszej sceny spodziewałem się każdego kolejnego zwrotu i znałem zagadkę finału. Treść, to już tylko disco, nie wytrzymujące schematu antycznej tragedii, narzuconego w ramach fabuły. Taki potencjał powinien widzem wstrząsnąć, ja odbierałem go raczej na letnio, doceniając jedno i nie akceptując drugiego.
Podobają mi się obrazy, z którymi zostawia widzów sprawdzony w teledyskach tandem Skoniecznego i operatora Kacpra Fertacza. Obaj zmyślnie komponują przestrzeń, wiedzą na czym polega ciekawy kadr, montują z polotem. Każą widzowi obejść się smakiem kończąc sceny, nim wydarzy się w nich to, co zdaje się najistotniejsze, najbardziej oczekiwane. Kluczowe zdarzenia fabularne wydarzyły się tylko w naszej wyobraźni, poza kadrem. I to słuszny zabieg, że wszystko musimy interpretować.
Główny bohater, grany przez Marcina Kowalczyka blisko przezroczystości, beznamiętnie, dokonuje pewnego aktu zemsty, ale tak naprawdę jest tylko symbolem. Metaforyczne sceny, które przeplatają się przez cały seans, sugerują rewolucyjny ogień, bunt, niezgodę na zastany porządek. Finał kieruje nas prosto w stronę „Teorematu” Pasoliniego. Wolałbym w nim widzieć ducha, rozdwojoną jaźń bohaterki filmu, którą śledzi w pierwszych scenach, wtedy „Hardkor Disko” skręcałoby w stronę kina azjatyckiego. Niestety, forma grzęźnie w treści. W dialogach, z których dowiadujemy się o bohaterach jedynie banałów.
W przybyszu znikąd, realizująca się jako autorka teatralnych scenografii, polska pani Robinson docenia przede wszystkim łobuzerską małomówność. Agnieszka Wosińska stworzyła kreację zmysłową, sensualną (po prostu najbardziej seksowną postać od dawna w polskim kinie), ale dialogów nie uratowała.
Jej fascynacja jest oczywista, skoro mąż, dorobkiewicz z epoki transformacji, opowiada nieustannie, jakie kiedyś miał ideały i za co je zaprzedał. Kreacja Janusza Chabiora, stworzona w opozycji do dotychczasowego dorobku to jedna z niewielu prawdziwych niespodzianek filmu.
Debiutująca na ekranie Jaśmina Polak jest interesująca, jej bohaterka przelatuje w rejestrach od wyzywającej do nieznośnej, od chaosu do egzaltacji, ale z oceną poczekam do kolejnej roli. Podobnie jak z mierzeniem potencjału Krzysztofa Skoniecznego.
Wciąż nie wiem, czy trzydziestolatek, który w teledyskach zapracował już na nagrodę za całokształt twórczości, jest przyszłością polskiego kina świetlaną, czy tylko odbijającą światło.