Paterson *****
Photo Credit Mary Cybulski
Piękny obraz Jima Jarmuscha daje nam wiarę w akt twórczy, wśród wszechobecnego zgiełku nawraca na odnajdywanie sensu w prostocie codzienności. W świecie, w którym nie tylko postęp mierzy się osiągnięciami, reżyser „Patersona” stawia swojego bohatera na uboczu. Daje mu tworzyć dla samego procesu i szukać szczęścia dla samego siebie.
Dla filmowego poety i kierowcy autobusu (Adam Driver nie uzna nowych "Gwiezdnych wojen" za najważniejszą rolę sezonu, skoro zbudował tak dobrą kreację u Jarmuscha) zawsze jest kolejny pusty notes. Dla kinomanów zawsze jest kolejna czołówka z napisami. Driver to tak zwany aktor charakterystyczny. Swoje miny, odruchy i zaśpiewy przećwiczył na widzach serialu „Dziewczyny”. Tam jednak jego specyficzny styl bycia kierował bohatera w stronę neurozy, aż do agresywnych ataków. W nowojorskim światku, w którym rozgrywa się akcja znanej globalnie produkcji, kreacja niekoniecznie równa się tworzeniu. U Jarmuscha bohater Drivera zachowuje w prowincjonalnym New Jersey spokojną dobroduszność, a w uporządkowanej codzienności rozkładu jazdy, przerwy na lunch, wieczornego spaceru z psem i wizyty w barze, podporządkowuje swoje myślenie zamknięciu powstającej formy. Nie interesuje go poza kreatora, jedynie finał twórczego aktu.
Geometryczny i dwukolorowy świat stworzony przez partnerkę równać się będzie poczuciu bezpieczeństwa, chociaż warto zadać pytanie, dlaczego jej samorealizacja nie mogła stać się również atrakcyjnym rozdziałem filmu. Być może dlatego, że bohaterka grana przez irańską aktorkę Golshifteh Farahani startuje w wyścigu: piecze swoje małe dzieła sztuki, by sprzedawać, a grę na gitarze ćwiczy, by zostać gwiazdą.
W dużej mierze także dlatego, że konstrukcja „Patersona”, choć sprawia wrażenie swobodnego płynięcia, jest starannie przemyślana. Gdy tylko film zaczynał mnie drażnić zbytnią naiwnością, czy poetycką wersją kiczu, Jarmusch wracał do wyważonego ducha, a w genialnym finale zebrał wszystkie punkty w uzasadnioną całość. Patronem filmu jest William Carlos Williams, poeta z New Jersey, który dał miastu Paterson wieczną sławę swoim epickim poematem. Williams pisał w jednym ze swoich wierszy, że trudno jest czerpać wiadomości z poezji, ale ludzie umierają każdego dnia z braku tego, co mogliby znaleźć w wierszach. Film „Paterson” zawiera w swoich obrazach esencję tych słów. Główny bohater, który także nazywa się Paterson, czyta żonie jeden z wierszy Williamsa:
chcę tylko powiedzieć
że zjadłem
śliwki
które były
w lodówce
i które
ty najpewniej
schowałaś
na śniadanie
Nie gniewaj się
były takie pyszne
słodkie
i takie zimne
Williamsa przekładał Barańczak, siedem lat temu Julia Hartwig wydała tomik przekładów „Spóźniony śpiewak”, a numer poświęciła poecie z New Jersey „Literatura na świecie”. Magda Heydel recenzowała wtedy w „Dwutygodniku”, że „przedawkować się nie da, zwłaszcza, że to specyfik nowoczesny, o przedłużonym działaniu, dobroczynnych skutkach ubocznych i krzepiącym zapachu dojrzałych śliwek”. W tym leżała moc Williamsa.
Jarmusch jest z kolei silny swoją czułością dla bohaterów, pasażerów, wrażeń, miejsc, krajobrazów. Amerykańska prowincja z „Patersona” to nie jest kraj wyborców Trumpa, a poetów i czytelników – od Williamsa przez Franka O’Harę po Emily Dickinson. Codzienny kontakt z twórczością, ze sztuką, staje się rodzajem ćwiczenia, tak akceptowanego dziś treningu, pracy nad sobą. To jeden z wariantów medytacji.