Serce miłości *****
Bo to się tym razem tak zaczyna: – Dzień dobry, jestem Bąkowski, widziałem twoje rysunki w internecie, proszę do mnie przyjść.
Zuzanna Bartoszek, poetka i artystka, jest czternaście lat młodsza i zafascynowana artystą–performerem, poetą i muzykiem. Przychodzi i zostaje. Oboje od tego czasu wielokrotnie trzaskają drzwiami. Zazdrość miesza się z prowokacjami, walka z symbiozą. Kiedy Robert Bolesto przerabia ich historię na scenariusz filmowy, oni współtworzą dialogi. Chcą, by widzowie słyszeli na ekranie to, co naprawdę wypowiedziano w ich czterech ścianach. Udział tego konkretnego scenarzysty pozwala popatrzeć na „Serce miłości”, rozegrane w mieszkaniu na wysokim piętrze wieżowca, jak na współczesny awers „Ostatniej rodziny”. Beksińscy byli szczerzy do bólu, Zdzisław wszystko dokumentował. Bartoszek i Bąkowski nie muszą już swojej codziennej kreacji archiwizować. W dobie mediów społecznościowych i selfie oboje mogą tworzyć performance z codzienności, przemieniać zwykłe życie w akt twórczy. Jednocześnie walczą ze sobą o pomysły. Nierówności w związku to jedno, pragnienie dominacji artystycznej to osobne paliwo do kłótni.
Ktoś, na hasło „nigdy nie miałeś i nie będziesz miał przyjaciół, bo jesteś obłudnym demagogicznym megalomańskim debilem umrzesz sam jesteś brzydki nudny konserwatywny”, by się obraził. Bąkowski wiesza sobie taki list od partnerki nad łóżkiem. Film Łukasza Rondudy o ich związku staje się i historią miłosną, i artystyczną anty-love story. Dokumentuje rozkwit i rozpad związku. Stawia też bardziej uniwersalne pytania: o ekshibicjonizm i narcyzm. Bohaterowie upodabniają się do siebie, jakby kochali własne odbicia. Zdaniem reżysera to niezwykle istotne dzisiaj, gdy kultura zmusza do nieustannej kreacji i autopromocji. Szczególnie w kraju, którego polityczny podział przypomina rozmowę dwóch narcystycznych obozów: tyle że w tym przypadku zapatrzonych tylko we własny obraz, nie próbujących się upodobnić. Ta sama pozostaje potrzeba dominacji. W przestrzeni filmowego mieszkania bohaterowie są dla siebie okrutni, przemoc domowa ujawnia ich największe, i pewnie najbardziej znajome widzom, słabości i wady.
Serce miłości to tautologia, która pasowała na tytuł Bartoszek i Bąkowskiemu. I może sugerować, że film o tym tytule jest ich wspólnym dziełem sztuki, zrealizowanym z pomocą innego niż zwykle medium, w kolaboracji z kolektywem artystycznym znanym jako ekipa filmowa. Gdyby zostać przy definicji, że „Serce miłości” to tytuł filmu Łukasza Rondudy, który opowiada o parze twórców innych dziedzin sztuki, to przyznać trzeba, że mało jest w historii kina tak udanych filmów o artystach. Reżyser znany wcześniej z „Performera” adaptuje rytm, styl i sposób działania swoich bohaterów na potrzeby własnej opowieści. Bez zbędnej sceny i fałszywego kadru, z bezbłędnym wyczuciem tercetu montażystów, używa do tego muzyki, barw, przetworzeń, słów i znaków, miejscami niepostrzeżenie wplata prace swoich bohaterów, z genialnie zrekonstruowanym „Odkochiwaniem się" w finale. Kostiumy, dźwięki, riposty – tu wszystko jest pożywieniem: dla bohaterów i dla reżysera.
Sercem filmu są kreacje Justyny Wasilewskiej i Jacka Poniedziałka. Każde z nich ma ostatnio świetny czas: Wasilewska zagrała niezapomniane role w trzech krótkich metrażach („Heimat”, „Jerry”, „Najpiękniejsze fajerwerki ever”) i wciąż imponuje w teatrze (rok temu nominowano ją do Paszportu Polityki). Poniedziałek na scenie ciągle znajduje nowe pomysły, niedawno zaskoczył rolą Tuska w „K” Strzępki i Demirskiego. U Rondudy oboje są obłędnie dobrzy, ich aktorskie wejście pod skórę wciąż żyjących i tworzących postaci imponuje. To więcej niż kreacje wcieleniowe, imitacyjne. Bywają podobni i mogliby, szczególnie Wasilewska, stworzyć niepokojąco wierne kopie, ale zostawiają przestrzeń swojej interpretacji. Dają widzom więcej niż obiekty, odtwarzające role spisane przez własne pierwowzory.
To właśnie miłość. To właśnie narcyzm. To właśnie artyści. To właśnie sztuka. To właśnie kino.