Lady Bird ******
zdj. mat.prasowe
Film o dojrzewaniu. Pierwszej miłości, pierwszych przyjaźniach, próbach dogadania się z rodzicami i odważnej decyzji wskoczenia w dorosłość. O momentach, które definiują. O chwilach, w których stajemy się sobą. Brzmi, jakbyście widzieli to już setki razy? A jednak takiego filmu, jak „Lady Bird” nie było. Greta Gerwig w swoim samodzielnym debiucie reżyserskim skupiła się na głównej bohaterce, bez żadnego dodatkowego tematu – tytułowa Lady Bird nie jest w ciąży, nie jest chora, na tle jej dorastania nie rozgrywają się znaczące wydarzenia historyczne. Ona po prostu dojrzewa i zaczyna coraz więcej dostrzegać ze świata, który my też znamy.
Jej otoczenie to Sacramento – na tyle nudne, by było uniwersalne i na tyle interesujące, by dało się na jego przykładzie wiarygodnie opowiedzieć o tym, co nas dzieli, różni i trapi na przestrzeni ostatnich dekad. Czas akcji – 2002 rok. Na tyle nieznaczący, że główna bohaterka podsumowuje: jedyną ekscytującą rzeczą w nim jest to, że jest palindromem. I na tyle ważny, że to następny rok po 11 września, wydarzeniu granicznym, rozdzielającym epoki, szczególnie w USA. W roli głównej Saoirse Ronan – na tyle genialna, by nie dało się od niej wzroku oderwać. I na tyle neutralna, byśmy od czasu do czasu przypominali sobie, że jej bohaterka to alter ego autorki filmu, która tym razem odstąpiła od występowania w nim, chociaż do tej pory znaliśmy ją głównie jako aktorkę.
Dzięki temu Gerwig postawiła też wyraźną granicę między światem własnej biografii i fikcją, przedstawioną w „Lady Bird”. Wybór dalszej drogi pozwoliłby nawet traktować jej film jako kinowy prequel serialu „Dziewczyny”, ale tu nie ma aż tyle narcyzmu i egocentryzmu. Szkoda czasu na pretensjonalną pozę, gdy naprawdę nie można sobie na to pozwolić. By dostać zgodę na użycie kluczowych dla swego pokolenia piosenek, Gerwig napisała szczere listy fanowskie, m.in do Justina Timberlake’a. Hit ze studniówki i domówki mógł zabrzmieć, bez rujnowania budżetu. Padają też tropy dla kinomanów, by nie kojarzyli autorki jedynie z partnerstwa z Noah Baumbachem. Niech sprawdzają Maurice’a Pialata, Akiro Kurosawę, spojrzą na mniej znane dzieła Wesa Andersona. Dbałość o szczegóły buduje wiarygodność debiutującej autorki. Gerwig opowiada historię wrażliwej outsiderki, która dzielnie obserwuje zblazowaną większość, na której nic już nie robi wrażenia.
Na drugim planie chłopcy od oscarowych filmów dwóch ostatnich sezonów – Timothée Chalamet i Lucas Hedges oraz dojrzała para Tracy Letts i Laurie Metcalf. Doskonale wykorzystują prezent od autorki scenariusza. Chłopcy nie są papierowi i mają swoje tajemnice. A tak rozbudowanych i pogłębionych ról rodziców głównej bohaterki nie było w kinie, odkąd rodzice nie byli głównymi bohaterami. Ojciec jest łatwiejszym towarzyszem do rozmowy, ale sam walczy z depresją i nową sytuacją na rynku pracy. Matka bywa trudniejsza, ale to jest też cena, jaką płaci za podwójne etaty i odłożenie swoich potrzeb na wieczne jutro. „Zła strona torów”, zwiedzanie domów wystawionych na sprzedaż, spotkanie syna w kolejce do rozmowy o pracę – to fabularne zdarzenia, dzięki którym Gerwig mówi nam wiele o motywacjach i frustracjach swoich bohaterów. Metcalf jest wielbiona w Stanach za swoje kreacje teatralne, kino rzadko daje jej możliwość pokazania skali talentu. W „Lady Bird” udowadnia, że potrafi stworzyć wybitną rolę w oparciu o proste środki – jej portret macierzyństwa zbudowany jest skromnie, ale działa niezwykle mocno. Razem z nią oglądamy, jak ktoś dorasta na naszych oczach i zyskuje wolność, niezbędną, ale i nie gwarantującą szczęścia. W finałowej sekwencji lotniskowej rodzinny dramat osiąga wzruszającą kulminację.
Jednocześnie Gerwig skupia się na postaci tytułowej. Tej, która sama nadała sobie własne imię. Lady Bird szuka swojego miejsca w świecie, zadaje setki pytań innym i tysiące sobie. Próbuje, decyduje i działa. Opiera się, kontestuje i stara zaakceptować. Bunt przeciw wychowaniu skupionemu na zasadach i katolickiej szkole można potraktować szerzej. Każda postać zyskuje też na znaczeniach, bo Gerwig nie bawi się w czarne i białe, a nawet w szarości. Daje nam zawsze dodatkowy, pogłębiony obraz. Najdrobniejsze role i działania uzupełnione są o motywacje. A jeśli już zostawia krótką anegdotę bez większych podtekstów, to tak błyskotliwą jak działania trenera na kółku aktorskim.
„Lady Bird” to głos nie tyle pokolenia, co człowieka w określonym wieku lub w momencie zadawania ważnych pytań (a te przychodzą, jak nauka, do końca). Brzmi szczerze i naturalnie. W paradoksalnych czasach, gdy miliony słyszą, że są wyjątkowe, „Lady Bird” przekonująco staje po stronie akceptacji inności, różnorodności i własnych niedoskonałości. Sam film właściwie ich nie ma, płynie dzięki perfekcyjnej reżyserii, mądremu scenariuszowi, montażowym arcydziełom. Lady Bird staje się naszą nową ekranową przyjaciółką, której ironiczne poczucie humoru pozwala poradzić sobie ze wszystkimi odcieniami melancholii. Oderwać od najpiękniejszych lat, gdy wszystko było możliwe i wylądować w zgodzie ze sobą. Znaleźć własne imię, miejsce i inspirację. Chcecie być swoimi najlepszymi wersjami? A co, jeśli to jest właśnie najlepsza wersja?