Kraina wielkiego nieba ****
zdj. mat.prasowe
Montana, początek lat sześćdziesiątych XX wieku. Małżeństwo osiadłe na prowincji zaczyna rozpierać od środka. W „Krainie wielkiego nieba” będziemy świadkami i niedojrzałych zachowań i dojrzałych decyzji. Spontanicznych kłótni, działania w emocjach, ale i przemyślanych reakcji oraz spokojnych rozważań. Carey Mulligan jako żona i matka, Jake Gyllenhaal w roli męża i ojca, stają przed typowymi dziś dylematami, które dawniej mogły rozsadzić ład i porządek. Tyle że w filmowej adaptacji powieści Richarda Forda społeczne ramy pozostają ramami, obraz dzieje się wewnątrz rodziny. Tło jest jak z innych obrazów, inspiruje i wpływa, ale ma ograniczoną moc oddziaływania.
Debiut reżyserski Paula Dano jest jednocześnie filmem dobrym i rozczarowaniem. Dobrym, bo aktorowi znanemu z charakterystycznych ról, skupiających uwagę widzów bardziej od gwiazdorskich pierwszych planów, udało się postawić w centrum nie odtwórców głównych ról z plakatu, a ich ekranowego syna, obserwatora rodzinnego dramatu. Ed Oxenbould ma, niczym sam Dano, oryginalną urodę, a kamera portretuje go do tego stopnia intensywnie, że zdawać się on może filmowym alter ego reżysera. A właściwie jego aktorskich wcieleń. Kto zna filmografię Dano, dostrzeże w młodym Joe Brinsonie podobne rysy. Kto pamięta role Dano, aż do ostatniej serialowej w „Ucieczce z Dannemory”, może się zgodzić, że te postaci mogły w okresie dojrzewania przejść przez takie perypetie, jak bohater „Krainy wielkiego nieba”. W dodatku, kiedy skupimy się na Joe, jego sytuacji i punkcie widzenia, film staje się intrygujący i niejednoznaczny. Dodajcie malarskie – od portretów do pejzaży – zdjęcia Diego Garcii, muzykę Davida Langa, nienaganną scenografię, dopasowane kostiumy i dostajemy wspaniałe kino. Ale kiedy już jesteśmy na tropie arcydzieła na miarę Todda Haynesa, kilka scen, dialogów i prostych do przewidzenia wydarzeń ściąga nas na bardziej konwencjonalny szlak. Scenariusz współtworzyła z reżyserem Zoe Kazan, znana m.in z „I tak cię kocham”.
Ze względu na temat i epokę „Kraina…” budzi porównania z „Drogą do szczęścia”, ale nie ma takiej energii rozpadu, jaką wnieśli ze sobą do filmu Sama Mendesa genialni w swych kreacjach Kate Winslet i Leonardo DiCaprio. Mulligan i Gyllenhaal w „Krainie…” bywają doskonali, szczególnie ona, ale im bliżej końca, tym zdarza się im więcej sztampowych zagrań. I to już źle świadczy o zdolnościach reżysera-debiutanta. Nie znajdziecie tego stopnia fałszu w pracy z aktorami w najlepszych polskich debiutach ostatnich lat. Czułem się tak, jakby w drodze do płynnego kinowego opowiadania obrazem zatrzymała Paula Dano chęć lub konieczność wytłumaczenia się przed widzem z motywacji bohaterów, złapania ich w upozowanym kadrze, co dosłownie ma miejsce w finale. To już nie jest Haynes, a klasyczny amerykański teatr, w którym słychać jak pod aktorskim butem skrzypią sceniczne deski, siada się z klapnięciem na krzesło, a kwestia wybrzmiewa w snopach światła i pełnym napięcia lub znużenia oczekiwaniu. W moim przypadku napięcie z pierwszego aktu „Krainy wielkiego nieba” płynnie przeszło w znużenie pod koniec dramatu.