Obiecująca. Młoda. Kobieta. ****** [RECENZJA]
zdj. mat.prasowe
Kobieta pyta mężczyznę: „co robisz”. On nie zwraca na nią uwagi. Pytanie zostało wybełkotane, a zadająca jest pijana. On dalej robi to, na co ma ochotę. Kobieta powtarza pytanie. Tym razem przytomnym głosem. Mężczyzna tężeje, nie tak, jak to sobie wyobrażał. Teraz to ona zrobi to, na co ma ochotę. Pragnie zemsty za traumatyczne wydarzenie sprzed lat, które dosłownie zamroziło jej dotychczasowe życie.
Od takiej sceny zaczęła się praca nad scenariuszem „Obiecującej. Młodej. Kobiety.”. Dobudowano do niej misterną konstrukcję, zanurzoną tak w psychologii, jak i popkulturze. Imponującym zwieńczeniem tej budowli jest wybitna kreacja Carey Mulligan, za której przeobrażeniami podążamy jak w hipnozie.
Kiedy w Cannes premierę miał poprzedni genialny film o zemście, przewodniczący ówczesnego jury Quentin Tarantino miał siedzieć podczas seansu rozparty w fotelu i krzyczeć do ekranu „Hell, Yeah”, „tak, do diabła”. Po latach tłumaczył, że „Oldboy” nie dostał wtedy Złotej Palmy tylko i wyłącznie ze względów politycznych. Jurorzy chcieli wysłać mocny sygnał w świat, pochłonięty „wojną z terrorem” i nagrodzili dokument Michaela Moore’a.
Teraz w kinach premierę ma nowy genialny film o zemście i każdy z nas może być jak Quentin Tarantino: usiąść wygodnie w fotelu i krzyczeć do ekranu: „Hell, Yeah”, „tak, do diabła”. I nie przeszłoby już żadne tłumaczenie, że inny film bardziej zasługuje na aplauz, ze względów politycznych. To autorki „Obiecującej. Młodej. Kobiety.” wysyłają mocny sygnał w świat, pochłonięty walką z koronawirusem i stają po stronie osamotnionych.
Premiera filmu Emerald Fennell jest jednym z tych paradoksalnych momentów, w których wypada zaapelować, by przed seansem nie dowiadywać się zbyt wiele o filmie. Najmocniej zadziała z zaskoczenia. Zwrotów akcji, zmian nastrojów, a przede wszystkim żonglerki gatunkami filmowymi i przyzwyczajeniami widzów jest tu mistrzowska ilość. Trudno uwierzyć, że tak świadomym, a przede wszystkim wirtuozersko zrealizowanym filmem ktoś debiutuje w pełnym metrażu. Reżyserką i scenarzystką jest aktorka, znana przede wszystkim z roli Camilli Parker-Bowles w serialu „The Crown”. Obeznana z mechanizmami wizualnej popkultury sięga z rozmysłem po te, które wbiją widza głębiej w fotel i zostawią u rozdroża kolejnego paradoksu: by nigdy więcej przez coś takiego nie przechodzić, ze względu na ładunek traumy i emocji i jak najszybciej zobaczyć to raz jeszcze, z podziwu dla jakości wykonania i zapierających dech rozwiązań inscenizacyjnych.
Każda sekwencja niesie bogaty materiał do analizy:
od garderoby, z której formuje się daleka od ideału zbroja współczesnej mścicielki – zwabiająca przeciwnika, ale nie zapewniająca schronienia,
przez wystroje wnętrz, z zastygłą jak w bursztynie różnicą mentalną pomiędzy bohaterką, a jej matką,
po doskonałą ścieżkę dźwiękową, która podrywa do zabawy, a po chwili daje do myślenia, czy kiedykolwiek zastanowiliśmy się, co nas rusza i otacza.
W międzyczasie zbijane są argumenty, które obiecujące młode kobiety słyszą od lat, gdy chcą dochodzić swoich praw, przeciwstawić się sile, poczuć, że są traktowane na równi.
Wspomniany „Oldboy” był drugą częścią trylogii, którą wieńczyła dużo mniej udana „Pani Zemsta”. Tegoroczna pani zemsta udała się już znakomicie. Mansplaining zamiera na ustach. Cena, którą płacą za to obiecujące młode kobiety jest niezmiennie przerażająca.