Parasite ******
zdj. mat.prasowe
Quentin Tarantino wymachiwał kiedyś pięściami z radości i pokrzykiwał z uznaniem na seansie „Old Boya” w Cannes, ale Złotej Palmy jako przewodniczący jury filmowi Park Chan-Wooka nie dał. Polityczny werdykt, jak widzicie to nic w składach jurorskich nowego, sprawił, że zwycięzcą został Michael Moore za dokument, do którego już się z czystej kinofilskiej radości nie wraca. A koreańskie kino kwitnie. W tym roku Tarantino też pewnie z radością oglądał „Parasite”, a w Cannes z nim przegrał. „Pewnego razu w… Hollywood” i wiele innych znakomitych tytułów tegorocznego konkursu głównego najbardziej prestiżowego festiwalu na świecie, ustąpiło miejsca fenomenalnemu filmowi Bong Joon-ho. Ulubieniec Tarantino pokazywał już w Cannes „Okję”, film Netflixa. Potem festiwal wytoczył streamingowym gigantom wojnę, ale talent koreańskiego twórcy uznać musiał. Nie było więc problemów z zaproszeniem go do konkursu głównego. Szczególnie, że nowy film to dzieło kompletne. Nawet w recenzji szkoda o nim zbyt wiele pisać, bo pasuje do niego jak ulał powtarzana co rusz anegdota. Dziennikarz pyta reżysera: „co chciał pan powiedzieć tym filmem”. Reżyser odpowiada pytaniem: „a widział pan film”? „Tak”. „To właśnie chciałem powiedzieć”.
„Parasite” to filmowy rollercoaster w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jest pełnym napięcia thrillerem z zagadkami, których nieoczywiste rozwiązania przynoszą nadzwyczaj efektowne zwroty akcji. Stanowi przemyślaną i precyzyjną satyrę społeczną, krytykującą dzisiejsze podziały i uprzedzenia, istniejącej w całej rozwiniętej cywilizacji. Nie ma już sensu pisać „zachodniej”, bo wschód, z Koreą w szczególnym stopniu, doskonale zaczął naśladować, kopiować i tworzyć własne odmiany kapitalistycznego „american dream”. Stworzył świat oparty na szczeblach, dzielnicach, sektorach, ścieżkach awansu. To przez jego meandry prowadzi widza akcja „Parasite” – od sutenery, gdzie łapie się sygnał darmowego wi-fi jak kiedyś (i o zgrozo być może jeszcze kiedyś) deszczówkę, po luksusową willę, od której zasobów i możliwości są specjaliści. Zaczyna się w scenerii jak z zeszłorocznego laureata Złotej Palmy, „Złodziejaszków”, z sytuacjami przypominającymi nasz „Świat według Kiepskich”, po drodze mamy sensacyjne i komediowe eksplozje w stylu „Ocean’s Eleven”, a w finale nawet nieco grozy. I chyba jedynie do kilku rozwiązań z ostatnich minut „Parasite” mam zastrzeżenia, bo przywołały mi w pamięci „Burning”, który w swej precyzyjnie opowiadanej historii był egzaltowany. Bong Joon-ho też wszystko wymierza na milimetr, ale jego aktorzy zachowują naturalność, jego ekipa tworzy świat, w którym widz się zanurza i nie zostaje za szybą. Takie połączenie – wyczucia czasu, pauzy, zbieżności formy z treścią, realizacyjnej biegłości – zdarza się rzadko. „Parasite” to arcydzieło kina gatunkowego, a zarazem wielopoziomowa konstrukcja artystyczna. Jakby na koreański film nie patrzeć, zostajemy z pytaniem: jak długo da się wytrzymać we współczesnym świecie bez uciekania się do środków bezpośredniej ucieczki od rzeczywistości.