Boże ciało *****

Jan Pelczar, jk | Utworzono: 10.10.2019, 10:16 | Zmodyfikowano: 10.10.2019, 10:17
A|A|A

fot. materiały dystrybutora

Chłopak z poprawczaka marzy, jak każdy, o drugiej szansie, nowym starcie. Gdy jest już o krok, przypadek, jak z komedii omyłek, pozwala mu spróbować zupełnie innego życia. Chłopak z poprawczaka wzięty omyłkowo za nowego księdza w miasteczku, jak nikt inny wywiąże się z nowego zadania. Historia z „Bożego ciała” inspirowana jest reportażem, który kilka lat temu napisał Mateusz Pacewicz, scenarzysta filmu. Wiele szczegółów i faktów różni historię chłopaka nazwanego w reportażu Kamilem i ekranowego Daniela. Jedno się nie zmienia – obaj oszukiwali, ale czynili dobro. Okłamali, wprowadzili w błąd, ale nikogo nie skrzywdzili. W obu przypadkach ich losy przedstawione są jako coś wyjątkowego, chociaż fałszywych księży odprawiających po Polsce kazania jest całkiem sporo.

 

Wedle słów Pacewicza najwyżej w hierarchii zabrnął ten, którego zdemaskowano, gdy rozpoczęto starania, by wyświęcić go na biskupa. Motywacje bywają różne, ale „Boże ciało” nie jest filmem o procederze, nie pochyla się również nad problemami Kościoła. To uniwersalne kino o potrzebie pojednania – z samym sobą, z najbliższymi, z wrogami, z drugą połową społeczeństwa. Nieprawdopodobna miejscami historia osadzona jest w doskonale znane schematy fabularne oraz inscenizacyjne. W żadnym momencie „Boże ciało” wiele na tym nie traci – precyzyjnej konstrukcji towarzyszą naturalnie brzmiące dialogi, gra aktorska jest pierwszorzędna na każdym planie, kamera pokazuje nam multum punktów widzenia i wchodzi między bohaterów jak kolejna posta.

Jesteśmy zatem od początku z Danielem – najpierw w poprawczaku, potem na przepustce, w drodze do zatracenia i dochodzimy do siebie w kościele, w centrum miasteczka. Tam chłopak wejdzie w nowe szaty i stanie się…

Czy rzeczywiście cud? Być może część widzów uzna „Boże ciało” za film o pewnym objawieniu i łasce. Na pewno, bez względu na ocenę filmu Jana Komasy, cudem, objawieniem i darem dla polskiego kina jest rola Bartosza Bieleni. Jako Daniel ma charyzmę i tajemnicę, daje odpowiedzi na pytania związane z daną chwilą i sceną, a zostawia z tymi, które będą ważyć długo po seansie. Przepełnia kreację Bieleni to, co najważniejsze w sposobie, w jaki Komasa opowiada nam historię głównego bohatera: empatia, próba odnalezienia się w najtrudniejszej chwili, pokora, niezgoda na nadużywanie własnej przewagi. Daniel jako ksiądz znajdzie się w centrum społeczności doszczętnie podzielonej po tragicznym wypadku. Podział idzie nawet w poprzek rodzin, co śledzimy na przykładzie kościelnej i jej córki w kolejnych rewelacyjnych i wyważonych kreacjach w dorobkach Aleksandry Koniecznej i Elizy Rycembel. Przepaść wydaje się niemożliwa do zasypania, proces pojednania trudny i wątpliwy, ale Daniel daje świadectwo dlaczego warto podjąć próbę. Chociaż względem pierwotnego scenariusza złagodzono didaskalia, skojarzenia pozostają i da się na filmowe miasteczko patrzeć jak na metaforę Polski. To jednak tylko jedno z wielu znaczeń, które nosi w sobie „Boże ciało” – film słusznie wskazany jako polski kandydat do Oscara, bo jest najlepszym, co nasza kinematografia ma do powiedzenia i pokazania światu w tym roku.

Najbardziej zastanawia mnie moc, która drzemie w tej skromnej opowieści. Moc nawracania. Nie na żadną konkretną wiarę, a na spojrzenie w głąb siebie i uważniejsze spotkanie z innymi. Ideą Mateusza Pacewicza było przecież, by opowiedzieć o księdzu fałszywym, który okazuje się księdzem najprawdziwszym. Jak w odnalezionej i polubionej przez autora scenariusza definicji kina: „kłamstwo, by powiedzieć prawdę”.

REKLAMA

To może Cię zainteresować