Sala samobójców. Hejter *****
zdj. mat.prasowe
Przed pokazem prasowym „Sali samobójców. Hejtera” przedstawicielka dystrybutora przypomniała, że poprzedni film reżysera był nominowany do Oscara. Miesiąc nie minął, więc przypominała głównie po to, żeby powiedzieć następne zdanie: „zobaczymy, jak będzie w tym przypadku”. Pomyślałem wtedy, że taka zapowiedź to przesada. Po seansie uważam już słowa Małgorzaty Borychowskiej z Kino Świat za całkowicie uzasadnione.
Udało się zrobić w polskim kinie kontynuację, która jest lepsza niż oryginał. „Hejter” bierze z „Sali samobójców” to, co w niej było najsłabsze i rozwija w opowieść dojrzalszą. Wtedy podróż głównego bohatera autobusem przypominała zejście księcia do slumsów i została pokazana dość niefortunnie. W międzyczasie podziały klasowe przybrały na sile, zaczęły wpływać na pogłębianie innych przepaści. Jan Komasa tym razem przyjrzał się bliżej hipokryzji i ślepocie tych, którzy korzystają z przywilejów. Obraz tych, których frustrują braki nie jest już skrótem i groteską, ma w sobie nie tylko dystans i napominanie, ale i empatię.
Koncerty, odczyty, otwarcia i panele – tam znajdą realnych odbiorców wirtualne czyny głównego bohatera. Maciej Musiałowski kreuje go na utalentowanego Pana Ripley ery cyfrowej. Kamera Radosława Ładczuka wyławia go z każdego tłumu jak magnes, skupia się na fizycznych przemianach twarzy, podkreśla elastyczność w naśladowanych ruchach. Aktor, związany z wrocławskim Teatrem Muzycznym Capitol i niedawny laureat Przeglądu Piosenki Aktorskiej, swoją rolą dołączył do panteonu gwiazd wykreowanych przez Jana Komasę. A jego Tomasz Giemza staje w jednym rzędzie z Gerardem z „Długu”. To człowiek-plagiat, który zaczyna realizować swój plan z wykorzystaniem bezdusznego świata ludzi wpatrzonych w ekrany, skoncentrowanych na awansie. Hejtera nikt nie spyta o uczucia, ale wystarczy podejrzenie, że żywi je wobec Gabi Krasuckiej, by dziewczyna (Vanessa Alexander) nie dodała go do znajomych. Zaimponuje jej dopiero, gdy znajdzie pracę u bezwzględnej królowej czarnego marketingu – Beaty Santorskiej. Bohaterka Agaty Kuleszy pokazuje, jak wiele lat minęło między dwiema częściami „Sali samobójców”, bo zdaje się, że zapomniała o własnej stracie i chce spijać łzy przeciwników. Widzom perypetie jej i stworzonego przez nią potwora przysporzą raczej dreszczy niż łez. Wartość emocjonalna obniżyła się dla mnie o jeden poziom w konkretym momencie filmu. Było nim sięgnięcie po Suna Zi, cytowanego przez gangsterów każdej kinematografii świata.
Tomasza Giemzę, w jego sztuce wojny na hejt, fake newsy i trolling, napędza urażona duma, zazdrość, w końcu gniew. Jest chłopakiem ze wsi, wspieranym skromnym stypendium przez rodzinę ze świata elit, która spędzała kiedyś w jego okolicach wakacje. Rodzice Gabi, w dobrze poprowadzonych rolach dystyngowanej pary Danuta Stenka – Jacek Koman, szczycą się otwartością wobec tych, których nie ma, a wywyższają się wobec tych, którzy są obok. Jeśli kogoś wspierają, to kandydata na prezydenta Warszawy. Maciej Stuhr gra w swoim najlepszym filmie od lat. Jego Rudnicki oddaje bezbarwność polskiej polityki, jej podatność na rozmaite manipulacje.
Jest to kino mądrej i przerażająco trafnej diagnozy. Twórcy czynią przy tym zastrzeżenie, że zdjęcia ukończyli w grudniu 2018 roku. Losy Giemzy, zwanego przez Krasuckich „Tomalą” rymują się z perypetiami najważniejszych bohaterów kinowych premier ostatnich miesięcy, od „Parasite” przez „Jokera” po „Pewnego razu… w Hollywood”. Druga „Sala samobójców” to kolejny dowód na aktualność i uniwersalność tematu wyczerpania możliwości społecznego awansu i rozpadu kolejnych form komunikacji. Autorzy „Hejtera” nie żerowali też na zeszłorocznych tragediach, aferach i wydarzeniach politycznych. Scenariusz zestarzał się tylko w jednym miejscu. Bohater na pytanie „czego słuchałeś” odpowiada: „stand upu”. Dziś odpowiedziałby: „podcastu”. Poza tym wydarzenia ze scenariusza Mateusza Pacewicza przeglądają się w rzeczywistości na aktualnych poziomach. Wiarygodnie ukazują też brak recept, próżne poszukiwanie metod naprawczych. Wszystko wydaje się skompromitowane, uwikłane.
Świat, w który prowadzi bohater nowej „Sali samobójców” to emanacja paranoicznego snu: dwie strony wyniszczającego konfliktu napędzane są z tej samej maszynowni. Reżyser Jan Komasa nie zdecydował się często schodzić pod pokład. O farmach trolli z Indii tylko się mówi, faszystowskie marsze pokazuje z daleka. Kamera jest cały czas blisko głównego bohatera, a on paraduje w białych rękawiczkach „aspirującego na salony”. Cel uświęca środki. Determinacja zastępuje wstyd.