Tommaso **
zdj. mat.prasowe
Co tu mogło nie wyjść? Reżyser „Złego porucznika” rozlicza się z własnym ego, pokazuje intymny portret wzorowany na własnych doświadczeniach, przed kamerą stawia jednego z najlepszych aktorów i swojego przyjaciela, a filmową rodzinę buduje mu z własnej partnerki i córki. Nie wyszło prawie wszystko. Jedynie Willem Dafoe wychodzi obronną ręką. Tyle że jeśli w popularnym ostatnio „Uncut Gems” za irytacją wobec bohatera nie musi iść irytacja wobec filmu, to w przypadku „Tommaso” wszystkie naczynia są połączone.
Przemyślenia głównego bohatera zmierzają jednak z poszukujących w kierunkach histeryczno-narcystycznych. Rozterki związane ze sztuką rozpinają się tu od warsztatów aktorskich po spotkania w kręgu uzależnionych. Tytułowy Tommaso daje sobie prawo do romansowania, ale o partnerkę jest piekielnie zazdrosny. Przesadza też z kontrolą, głównie narzeka, mało proponuje w zamian. Szaleje z zazdrości, gdy żona śpi z córką, obecność własnej kochanki, prawdziwej, a nie urojonej, wydaje się nie być dla głównego bohatera żadnym argumentem. Liczą się tylko własne uczucia, własne obsesje i męki, które podobno są twórcze. Jeśli uznacie taki autoportet za odważny i obnażający, „Tommaso” może się wam spodobać. Ja miałem dosyć jęczenia i ślepoty głównego bohatera po mniej więcej połowie seansu.
W dodatku rozwiązania formalne postępują od intrygujących do boleśnie pretensjonalnych. Z początku wrażenie robi kamera z ręki i bliskość postaci, z czasem widz musi sobie zdać sprawę, że to będzie jeden z tych filmów, w których bohater dosłownie wyrwie sobie serce z piersi, a w głośnikach sali kinowej rozlegnie się wówczas donośne dudnienie. O ile zażenowanie można jeszcze jakoś ukryć, to wściekłość na bohatera za marnowanie czasu własnymi niedojrzałymi wyborami maskować trudniej.
W dniu, w którym widziałem „Tommaso” na zeszłorocznych Nowych Horyzontach rozmawiałem też z Celine Sciammą, reżyserką mojego ulubionego filmu 2019 roku – „Portretu kobiety w ogniu”. Francuska autorka powiedziała mi, że nasza cywilizacja umiera z krzykiem, bo to cywilizacja stworzona przez białych mężczyzn. „Oni zawsze są głośni, gdy cierpią. Kiedy mają grypę, krzyczą tak, jakby umierali na raka”. Diagnoza, która pasuje jak ulał do filmu Abla Ferrary.