Złota dziesiątka 15. American Film Festival. Gdzie oglądać hity festiwalu?
fot. materiały promocyjne
1. „The Brutalist”, reż. Brady Corbet
Mateusz: Gdyby Horacy zobaczył „The Brutalist”, zastanawiałby się pewnie, czy nie zmienić spiżu na beton. Brady Corbet stworzył monument. Epickie arcydzieło, które na pierwszy rzut oka, wydaje się być klasycznym pod względem estetyki rozliczeniem amerykańskiego snu. Historia węgierskiego architekta, który w Ameryce zawsze będzie migrantem, może wydawać się wtórna. Nawet echa Holocaustu to motyw, który może wydawać się powtarzalnym w filmowych dramatch.
Nie dajcie się jednak zwieść prostocie, przewidywalnym formom i brakowi ozdobników. Wraz z rozwojem filmu skala wzrasta, przygniata nas wizualnie, rzuca cień na widzów i opowiadaną historię. Fundamenty są stabilne: zachwycająca muzyka, znakomita obsada aktorska, ziarniste pejzaże z taśmy 70 mm. Gdy spojrzymy na wierzchołek - zakończenie - nie możemy wyjść z podziwu, jak zgrabnie przechyla on szalę znaczeń i kontekstów. „Brutalista” imponuje nawet metrażem (3,5 godziny z 15 minutową przerwą). Długość seansu nie była jednak rysą na obrazie, a zachętą, żeby takim dziełom przyglądać się długo, z uwagą i od stycznia może nawet parokrotnie.
Jan: „The Brutalist” nie widziałem, bo równolegle z otwarciem AFF przygotowywałem Nocne Studio Wyborcze. Trafiłem za to na zamknięcie i nie mogę uwierzyć, że z Wenecji to nie tak chwalony film Brady’ego Corbeta wywiózł Złotego Lwa, a autokarykaturalne „W pokoju obok” Pedro Almodovara.
Kocham twórczość Sigrid Nunez, ale po obejrzeniu adaptacji jej „Pełni miłości” musiałem wrócić do książki, by się przekonać, czy to faktycznie jest proza pełna naiwnych i śmiesznych deklaracji. I spieszę znad polskiego tłumaczenia Dobromiły Jankowskiej donieść: nie jest. Julianne Moore, Tilda Swinton i John Turturro, świetni aktorzy, ale tym razem z dialogami sobie nie poradzili. Ani z opisami, które są tutaj wygłaszane jak w upiornej audiodeskrypcji. Tak bardzo, jak nie mogę się doczekać nadrobienia „Brutalisty”, tak odradzam nadrabianie „W pokoju obok”.
„The Brutalist” wprowadzi do polskich kin UIP. Premiera 31 stycznia 2025 r.
2. „Anora”, reż. Sean Baker
Jan: Jeśli każdy festiwalowicz ma swoją mantrę, którą powtarza co roku, to moja jest o „Mandarynce” Seana Bakera, obejrzanej na pustawej sali o świcie drugiego dnia szóstego AFF. To było prawdziwe objawienie. Od tego czasu żaden film Bakera mnie nie zawiódł, a najnowszy zasłużył na najwyższe laury.
Po Złotej Palmie w Cannes słyszałem wiele narzekań – że wśród bohaterów są rosyjscy oligarchowie, a w historii zabrakło już świeżości i dawnej iskry. Seans na American pozwala mi się z obiema tezami nie zgodzić. Oligarchowie są wśród bohaterów, ale zdecydowanie nie pozytywnych. Świeżości i iskry może nie być w schemacie „Kopciuszka”, czy „Pretty Woman”, którymi to konwencjami Baker bawi się w scenariuszu, ale to, czym je rozświetla są już prawdziwe petardy i diamenty. W pierwszym akcie zostajemy wciągnięci w niekończącą się imprezę, omamieni bogactwem, a potem patrzymy, czy ocaleje w tym natłoku bodźców jakiekolwiek uczucie, czy będzie można w cokolwiek uwierzyć. Odpowiedź przychodzi w sposobie wyrażania siebie i w chwilach, w których opadają maski. Krytycy już przesądzili, że o nagrody będą walczyć Demi Moore, Angelina Jolie, a wśród ekranowych tancerek z Las Vegas Pamela Anderson. Nie skreślalibyśmy Mikey Madison aka Girl Power 2024.
„Anorę” wprowadzi do polskich kin UIP. Premiera już 22 listopada.
3. „Prawdziwy ból” („A Real Pain”), reż. Jesse Eisenberg
Jan: Kameralny i epicki zarazem. Film, który działa na tak wielu poziomach. Na seansie wpadłem w wir tej podróży – dwóch kuzynów/przyjaciół śladami wojny, ale i hipokryzji. Z własnymi rozterkami, które rozdzielamy na czworo co najmniej od trzech pokoleń. Od „czy jest poezja po Zagładzie” po „czym jest plan filmowy w obozie koncentracyjnym”. Ale to także piękna opowieść o przyjaźni, o ludziach, których jednocześnie kochamy i nienawidzimy. Na seansie równie mocno myśli się o takich bliskich, jak i o tych, których historyczne ślady moglibyśmy rekonstruować. I tak zgrabnie napisane skromne dialogi o tak ogromnych i nieprzejednanych tematach: jak żyć w świecie nieustającej żałoby, jak nie urazić w kontakcie z uświadomionym?
Pole minowe współczesnego świata rozbraja paradoks: postać, która wydaje się najbardziej „wytworzona na potrzeby” jest przeniesiona z prawdziwego życia – uciekinier z ludobójstwa Rwandy, po ucieczce do Kanady i konwersji na judaizm. I we wspomnieniach tak wielu piekieł, z motywem przewodnim „poszukiwaczy sensu” wziętym od Sebastiana Jungera i jego podróży do Bośni, pozostało jeszcze miejsce na wizualny i muzyczny list miłosny do Polski. Pierwszymi kandydatami do braw są ci nieposkromieni aktorzy: Jesse Eisenberg i Kieran Culkin, ale autor zdjęć Michał Dymek i scenografka Mela Melak są tuż za nimi, ze swoim czułym okiem i subtelnym poczuciem humoru. Prawdziwe piękno.
„Prawdziwy ból” jest już na ekranach kin, dystrybuowany przez Disneya. W linkach powyżej wywiady z twórcami.
4. „Znajomy dotyk”, reż. Sarah Friedland
Mateusz: Pamiętam, że po pokazie „Ojca” Floriana Zellera trzęsły mi się ręce. Byłem przerażony samą myślą o braku kontroli, zagubieniu, utracie podmiotowości, które wywołuje Alzhaimer. „Vortex” Gaspara Noego zostawił mnie z poczuciem pustki. Beznadzieją, która towarzyszy nieuchronności przemijania. Dopiero seans „Znajomego dotyku”, mimo że zakończony łezką w oku, pokazał mi piękno starzenia się.
Reżyserce zależało, by nie straszyć widzów starością. Główną bohaterkę, Ruth, poznajemy chwilę przed przyjazdem do ośrodka opieki. Sarah Friedland nie skupia się jednak na demecji seniorki. Nie wytwarza nadmiernego patosu wokół rodziny, która rozstaje się z matką. Historia Ruth to opowieść o przyjaźni ze studiującą opiekunką, miłości do gotowania i zauroczeniu przystojnym lekarzem. Lekko, często nawet z uśmiechem ogląda się na ekranie Kathleen Chalfant, która kradnie serce dwoma kojarzonymi z dzieciństwem cechami - szczerością oraz ciekawością. Nic dziwnego, że publiczność festiwalu z takim entuzjazmem oddawała głosy na ten film. Nie dziwią też trzy nagrody w sekcji Orizzonti na festiwalu w Wenecji.
Na ten moment (13.11.24) „Znajomy dotyk” nie ma polskiego dystrybutora. Wywiad ze zwyciężczynią w czwartkowej Strefie Kina (14.11).
5. „Konklawe”, reż. Edward Berger
Mateusz: Film, który za kilka lat na American Film Festival śmiało może być pokazywany w sekcji Polityka na ekranie. Zamiast nakręcić roast na Watykan o skorumpowanych kardynałach, Berger stworzył polityczny thriller - pełen majestatu, spisków i napięcia.
Po śmierci papieża, na odciętym od świata na konklawe, powoli odkrywane są coraz to bardziej szokujące tajemnice kandydatów na tron papieski. Gdyby napisać streszczenie - nie uwierzylibyście, że tyle (i to takich!) intryg można zmieścić w trzech dniach akcji, w jednym budynku. My zobaczyliśmy i uwierzyliśmy. Szczegółowość w kościelnej etykiecie, uwięzienie w wnętrach pełnych rozmachu i rola diakona prowadzącego obrady (Ralph Fiennes) mieszczą się w 2 godzinach filmu, serwując nam piekielnie dużo emocji podczas obserwacji pozornie tylko anielsko zachowujących się uczestników konklawe.
„Konklawe” znajdziecie już w reperturach kin. Dystrybutorem jest Monolith Films.
6. „Saturday Night”, reż. Jason Reitman
Jan: Najśmieszniejszy film festiwalu. Opowieść o trudach powstawania najsłynniejszego rozrywkowego show telewizyjnego wcale nie była skazana na sukces. Udało się jednak zrobić z zakulisowych przygotowań emocjonujące kino drogi po piętrach biurowca NBC, drabinie społecznej i szczytach karier oraz karierowiczów. Trudno kogoś wyróżnić, ale znany z „Sukcesji” Nicholas Braun ma dwa wspaniałe wcielenia. Współcześni zdolni grają z wdziękiem dawne komediowe ikony, a żarty i gagi działają wtedy, kiedy powinny, rozpuszczają się w odpowiednich momentach i budują napięcie w potrzebujących tego fragmentach.
Dystrybutorem „Saturday Night” jest UIP. Nie poznaliśmy daty premiery.
7. „Dicks: The Musical”, reż. Larry Charles
Mateusz: Musical, w którym dwóch bliźniaków próbuje ponownie rozpalić miłość w swoich rozwiedzionych rodzicach. Tylko że bracia są psuedo-maczo korpo karierowiczami, matka nosi swoją waginę w foliowej torebce, a ojciec próbuje założyć rodzinę z potworami ze ścieków. Pojechana fabuła zaskakuje nawet, gdy w napisach po filmie wypatrzymy twórców „Borata”. Mimo tego, że fabuła to wyłącznie uzasadnienie eskalowania absurdu, „Dicks” oszałamia musicalową częścią. Głosy Nathana Lane'a i Megan Mullally wywołują ciarki, choreografie to często pik komedii fizycznej, a na piosenki korporacyjnej girlboss będziecie słuchać na zapętleniu.
„Dicks: The Musical” nie ma polskiej dystrybucji.
8. „Nightbitch”, reż. Marielle Heller
Jan: Pięknie umacniający body horror o tym jak okrutny i pierwotny koszmar macierzyństwa idzie łapa w łapę z czułą i pierwotną miłością do szczeniaka. Idealny na wózkownię, ale że do kin nie trafi, tylko wyląduje na Disney+, to zorganizujcie sobie rodzice wieczorne oglądanie, jak się uda już przychówek uśpić.
Monologi głównej bohaterki, granej brawurowo przez Amy Adams, mówią coś niby oczywistego, ale wypieranego z mainstreamu. W wielu innych wypadkach przeszkadzałaby mi taka narracja, jako zbędny naddatek, ale w tym kontekście, tak nieobecnym i pomijanym, monologi są uprawnione. A że porywają, to już kwestia tego jak w punkt zostały napisane w scenariuszu, który jest adaptacją książki Rachel Yoder.
Jeszcze w listopadzie premiera „Nightbitch” na Disney +.
9. „Zaginiona”, („Missing from Fire Trail Road”), reż. Sabrina Van Tassel
Jan: Dokument o zaginionej kobiecie. Jednej z wielu. „Zaginiona” przybliżając nam jedną sprawę, pokazuje przerażająco powszechny mechanizm. „Czas krwawego księżyca”, czyli dramat kobiet mieszkających w rezerwatach Indian nadal trwa. Publiczność miała rację: to najlepszy dokument festiwalu.
„Zaginiona” dostępna jest w części online AFF.
10. „The End”, reż. Joshua Oppenheimer
Mateusz: To był nasz ostatni pokaz podczas stacjonarnej edycji festiwalu. Na koniec festiwalu pierwszy fabularny film Joshuy Oppenheimera. Gdy przed festiwalem usłyszałem, że debiut mistrza kina dokumentalnego jest musicalem, nie dowierzałem. Oglądając „The End” - też nie wierzyłem, że historia o ocalałej z apokalipsy bogatej rodzinie, przepełniona teatralnością i kiczowatymi piosenkami z pustosłowiem, to tak na poważnie.
Dopiero chwilę po seansie dotarło do mnie, że jednak wszystko jest na swoim miejscu. Reżyser jak wcześniej krytykuje kapitalistyczne narracje, wytyka rozkładanie rąk wobec wywoływanych katastrof. Klasyczna musicalowa zasada, że bohaterowie wyrażają siebie przez śpiewanie, została odwrócona. Nikt z obecnych w bunkrze nie chce mierzyć się z prawdziwymi emocjami - zawiłą miłością, poczuciem winy unoszącym się w powietrzu czy konieczną żałobą. Gdy przychodzi czas na szczerość, mieszkańcy schronu uciekają w teatralną sztuczność, żeby przypadkiem nie doświadczyć choć krzty trudności w swoim uprzywilejowanym (nawet jak na apokalipsę) życiu.
„The End” dystrybuowany jest przez Kino Świat. Na polską premierę trzeba poczekać do 10 stycznia 2025 r.