ANOMALISA CZY PITBULL?
ANOMALISA *****
To cud, że ten film powstał. Charlie Kaufman („Synekdocha, Nowy Jork”) szukał wsparcia na Kick Starterze. Świetnie, że jest w dystrybucji (zaczynał na festiwalu Telluride, kolejne obszary zdobywał dzięki znakomitym recenzjom, aż do oscarowej nominacji). Dajcie mu szansę, zobaczcie jak wygląda współczesny kafkowski bohater.
„Anomalisa” wywodzi się z pomysłu, który miał mieć jedynie dźwiękową realizację. Współczesny człowiek sukcesu, specjalista od kreowania wizerunku, dociera na kolejny odczyt, ale musi jeszcze przetrwać kolejną samotną, depresyjną noc. Wszyscy ludzie na drodze Michaela Stone’a, wliczając w to żonę i syna, mówią tym samym głosem, identyczne są też ich twarze.
Z tłumu wyróżni się tylko jedna – Lisa. To anomalia. Czyli Anomalisa.
Po hotelowych (nieprzypadkowa nazwa hotelu) rytuałach będzie i scena miłosna. Jedno banalne, drugie w kinie wszechobecne, a w odbiorze świeże. Trudno też uwierzyć, że to animacja poklatkowa. Wizualnie - arcydzieło. Melancholijna podróż, która rozgrywa się w świadomości bohatera, robi wrażenie również dzięki aktorom, użyczającym głosu. Głównym bohaterem jest David Thewlis, Lisą świetna Jennifer Jason Leigh, każdym innym Tom Noonan. Dzięki połączeniu ich brzmień ze światem wykreowanym przez Kaufmana, dostajemy metaforę współczesnego społeczeństwa i psychologiczny dramat o zbiorowej samotności.
NIE IŚĆ
PITBULL. NOWE PORZĄDKI ***
Odradzanie i przekonywanie, że można spokojnie obejrzeć w telewizji, to wołanie na miejskiej puszczy. Poszliście lub pójdziecie, o czym świadczą tłumy w kinach. Nie ma też sensu traktować „Pitbulla. Nowych porządków” zbyt serio. Wystarczy, że nie jest tak źle, jak ze „Służbami specjalnymi”. Recenzję powinni napisać chłopcy z „Make Life Harder”.
Czytałbym. Na razie mogę sobie wyobrazić, że brzmiałaby mniej więcej tak:
Nazywasz się Patryk Vega. Chcesz być polskim Michaelem Mannem, ale najczęściej oglądasz komedie Olafa Lubaszenki. Uwielbiasz gangsterów z „Poranku kojota”, a od lat dopisujesz własne żarty do „Chłopaki nie płaczą”. By ich użyć, stworzyłeś postać tępego koksa i uważasz ją za oryginalną. Podobnie jak obsadzenie Bogusława Lindy w roli o tak wielu odcieniach: gangstera, menedżera, dawnego kibola, mściciela, ojca i bezwzględnego mordercy. Głównego bohatera nazwałeś Majami (Piotr Stramowski), bo wyobrażasz sobie Colina Farrella w irokezie i fetyszyzujesz jego tatuaże. Dopisujesz duet z Mają Ostaszewską, ale ona gra za dobrze, więc musisz ją ograniczać.
To samo jest z Krzysztofem Czeczotem: wymyśliłeś demoniczną postać i mocną parę z Agnieszką Dygant. Specjalnie oglądałeś po nocach „True Detective’a” (i to oba sezony), żeby wyszło wiarygodnie. Sam się jednak przestraszyłeś efektu. Czeczota w połowie bałeś się panicznie, przekonany, że wcale nie gra. Dygant była zbyt straszna, gdy nic nie mówiła, więc dodałeś jej trochę dialogów.
Górę wzięło twoje gołębie serce. Dzieciom pozwoliłbyś na wszystko. Dlaczego miałbyś tego nie zrobić jako reżyser?