La La Land *****
„La La Land” trzymał mnie w zachwycie od pierwszej piosenki, wytańczonej w korku betonowej pustyni Los Angeles, po finałową grę z happy endem i musicalową odpowiedzią na jazzową improwizację. Na początku ma być kolejny dzień słońca. Dziewczyna przyjeżdża z prowincji, by zrealizować swoje marzenia o wstąpieniu na ekran w blasku technikoloru, pośród wzgórz, z których jest bliżej do gwiazd. Chłopak odkłada wszystko, by ocalić wspomnienie z dawnych lat klasycznego jazzu. Zamiast słońca są spaliny, klaksony i nerwy śpieszących w korku na spotkania, które mogą wyrwać z rutyny, poprowadzić w kierunku marzeń. Dziewczyna z kawiarni, baristka, w aktualnej mowie, chodzi na castingi. Pianista gra chałtury i patrzy, jak w miejscu, które rodziło legendy, muzyka jest tylko dodatkiem. Znowu na siebie wpadną, ale znów nerwy wezmą górę. Trzeba będzie kolejnego spotkania, by w świecie musicalu Damiana Chazelle’a zaczął się romans.
Do tego czasu można już się zorientować, że młody reżyser odważnie stawia hołd największym musicalowym klasykom, ale pozwala sobie również na sporą dawkę autoironii. Kto widział jego poprzedni film, „Whiplash”, a nie uśmiechnie się od ucha do ucha na widok aktora, który gra tu epizodyczną rolę szefa w restauracji, niech pierwszy rzuci kamieniem. Albo nutami, bo ja jednocześnie, mając w pamięci zagrany na zupełnie innych akordach dramat, który Chazelle zaserwował nam dwa lata temu, zastanawiałem się do końca seansu, ile czasu ćwiczyli perkusiści, nagrywając ścieżkę dźwiękową Justina Hurwitza. Muzyka skomponowana do „La La Land” niesie seans, ale zostaje też po nim. U mnie w domu od kilkunastu dni tańczą do niej niemal na okrągło wszystkie pokolenia. I wcale się nie nudzi.
Najbardziej fałszywą nutą jest u Chazelle’a odtwórczyni głównej roli. Emma Stone już dwukrotnie tworzyła znakomity duet z Ryanem Goslingiem. Za trzecim razem sztuka nie wyszła. Nie dziwię się, że „La La Land” pobił rekord na Złotych Globach i jest oscarowym faworytem, bo to film znakomicie skrojony pod tego typu gale i świetnie pasujący do akademickich nagród, ale nie mogę się nadziwić, że statuetki odbiera także Stone. Nie broni się śpiewając, a grając wypada najlepiej solo. Chemii między nią a Goslingiem, którą wychwalają amerykańscy recenzenci, też nie odczułem. Jemu poszło zdecydowanie lepiej. Ma urok i osobowość, potrafi też odpowiednio wykorzystać swój ograniczony potencjał wokalny. Dobrze mu w czarno-białych golfach, w których stepuje, a nawet wspina się na latarnię, chociaż nie towarzyszy temu żadna deszczowa piosenka.
Gorzej z jego postacią. W świecie dziewczyny z kawiarni irytowały mnie tylko sztuczne koleżanki i brzydkie kostiumy, ale już filmowe odwołania były trafione, a sceny z castingów wspaniałe. Podobno oparte na osobistych doświadczeniach, szczególnie Goslinga. W świecie chłopaka, który chce otworzyć jazzowy klub powody do irytacji są ważniejsze. Definiuje je postać, którą gra na drugim planie John Legend: w jaki sposób Sebastian chce być rewolucjonistą, jeśli jest takim tradycjonalistą. Chciałoby się, żeby autor „Whiplash” skonstruował nam w musicalu bardziej przekonujący i trafiony obraz miłośnika jazzu. W świecie, w którym słuchamy Roberta Glaspera, Kamasiego Washingtona i A Tribe Called Quest, jego wizja uratowania jazzu jest równie trafiona, jak nazwa lokalu: „u Sebastiana”.
Ale to był już pomysł Mii, która stawia na karierę aktorską. I może faktycznie przewrotny i dobrze wpisany w strukturę musicalu? W końcu Chazelle zmierza do finału, który ma być rodzajem improwizacji, wariacji, pokazaniem innego wariantu rozegranej historii. Robi to, grając na wprowadzonej już wcześniej strunie Paryża, powracającej z nowofalowym balonikiem, stylistyką „Parasolek z Cherbourga” i tańcem z „Amerykanina w Paryżu”. Sen o francuskiej stolicy wzięty jest też z senegalskiego „Touki Boki”, z piosenką o tym, że „miłość przemija, a odrzucenie zostaje na całe życie”.
Gwiazdą, która prowadziła twórców „La La Land” było zakończenie „New York, New York” Martina Scorsese. „La La Land” kłania się klasykom, ale ma też swój charakter. U Chazelle’a kamera przyjmuje czasem optykę jednego z uczestników baletowego numeru, a w montażu ostro cięto kolejne numery, czasem przed wybrzmieniem muzycznym i spełnieniem choreograficznym. Jakby chciano widzom przypomnieć, że musical to tylko gatunek i konwencja, a reżyser znów chciał nas zapytać o życiowe kompromisy i o cenę twórczej kariery. Pozostają tylko dramatyczne poświęcenia, a wolność jest ułudą, jak filmowy taniec wśród gwiazd w ikonicznej lokalizacji z „Buntownika bez powodu”. „Miasto gwiazd, czy świeci tylko dla mnie?” – zanucą teraz miliony.