Jackie ******
„Jackie” to nie jest portret damy. Chilijski reżyser nie nakręcił filmu biograficznego. Pablo Larrain skupił się, dzięki intrygującemu pomysłowi nagrodzonego w Wenecji scenarzysty Noah Oppenheima, na najprawdopodobniej najtrudniejszych siedmiu dniach z życia Jacqueline Kennedy. Od zamachu w Dallas po uroczystości pogrzebowe. Jacka już nie ma, a gdy pojawia się w retrospektywach, to w tle, z boku. W centrum uwagi pozostaje Jackie. Natalie Portman genialnie wtopiła się w jej wizerunek. Nie stała się przy tym aktorskim Zeligiem. Nie opuszczała mnie świadomość, że oglądam Portman, która gra Kennedy, ale pozostawałem pod wrażeniem perfekcyjnego podobieństwa, właściwego rozłożenia akcentów. Zwrócono uwagę na to, co w tytułowej postaci było dla twórców najważniejsze.
Najsłynniejsza w historii USA Pierwsza Dama jest w filmowej symfonii Larraina motywem przewodnim, Portman solistką. Reżyser dyrygentem i kompozytorem. Doskonale dopasowuje obraz do muzyki, którą napisała Mica Levy. Autorka ścieżki dźwiękowej do „Pod skórą” ze Scarlett Johansson znów podporządkowała ekran swoim nutom. Niesie nas, jak kompozycje Johnny’ego Greenwooda u Paula Thomasa Andersona. Przywołuje jazz z oglądanej epoki, wywołuje ducha wojny, szoku po tragedii. Wreszcie delikatnie zespala się z opuszczeniem głównej bohaterki, w czym przypomina motywy układane przez Johanna Johannssona dla Denisa Villeneuve’a.
Przejmująca muzyka pozwala wczuć się w położenie Jackie, którą traktowano głównie jako ozdobę, ikonę stylu i elegancji. Osobista tragedia była jednocześnie momentem próby. Wdowa musiała cały czas pamiętać, że każdy jej gest i najdrobniejsza decyzja, zostaną zapamiętane. Jej rozumienie mediów, obrazów i społecznych reakcji było pionierskie. Zmysł dyplomatyczny, niezwykły. W Polsce jej siłowanie się z urzędnikami o prezydencki pogrzeb można oglądać w kontekście Wawelu. Chociaż już np. ekshumacja służy w amerykańskiej historii zupełnie innemu porządkowi. Trudno przy okazji nie ubolewać, że polscy twórcy dali nam wulgarnie zmontowany, płasko zagrany i prymitywnie zrealizowany „Smoleńsk”, podczas gdy Amerykanie uprawiają w kinie sztukę, nawet gdy przedziera się na ekran podobne publicystyczne pytanie, o politykę uprawianą bezpośrednio nad trumnami.
W USA w 1963 roku pojawiały się głosy, że spektakl, którym była ceremonia pogrzebowa JFK, nie należał się zastrzelonemu prezydentowi. Jackie wzorowała się na uroczystościach Abrahama Lincolna. Upamiętniając męża w identyczny sposób, chciała nadać ton temu, jak zostanie zapamiętany, zadbać o jego spuściznę. Jednocześnie radziła sobie z własnymi emocjami i pocieszała dzieci, które straciły ojca, musiała wyprowadzić się z Białego Domu, już samotnie wyruszając w nieznane. Film Larraina opowiada o tym w symfonicznej i teatralnej formule. Jackie rozmawia o swoich przeżyciach z dziennikarzem (BIlly Crudup gra postać wzorowaną na reporterze magazynu „Life”. Theodore H. White faktycznie przeprowadził podobną rozmowę z Kennedy). Niepotrzebnej dosłowności zdają się dodawać filmowi sceny, w których młoda wdowa toczy dyskusję z księdzem (gra go zmarły kilkanaście dni przed polską premierą filmu John Hurt). Właściwe miejsce dialog zyskuje, gdy dowiadujemy się w finałowej części, w jakim kontekście jest prowadzony.
W trakcie całego seansu powracają idealnie zrealizowane i wmontowane retrospektywy wydarzeń z Dallas i Waszyngtonu, widziane z perspektywy Jackie. Larrain inscenizuje też ujęcia z prawdziwego programu telewizyjnego, w którym Kennedy oprowadzała po Białym Domu. Zza kamery asystowała jej współpracowniczka, z wdziękiem odegrana w filmie przez Gretę Gerwig.
Już wtedy padło kilka niepokojących słów o samotności Pierwszej Damy, o tym, jak władza wysysa życie z przywódcy. W magazynie „Life” Jackie cytowała ulubiony musical swojego męża – „Camelot” „Będą następni prezydenci, ale Camelot nie powróci” – mówiła Kennedy i przytaczała zwrotkę o krótkim momencie lśnienia, którego nie można zapomnieć. Odwołać się można przy okazji do filmowego „Lśnienia”, bo Biały Dom i jego korytarze przypominają bardziej wnętrza hotelu z filmu Stanleya Kubricka, niż pałacowe sale. Film Larraina przesiąka atmosferą grozy, którą budzi samo wspomnienie zamachu, strzałów z Dallas.
Nie ma w „Jackie” taśmy Zaprudera, ale jest słynny różowy kostium Chanel, który zostanie pokazany publicznie dopiero w XXII wieku. Moment, gdy Natalie Portman ściąga poplamione krwią ubranie, przyprawia o dreszcze. W tym jednym momencie „Jackie” staje się intymną rekonstrukcją historycznego wydarzenia, zerknięciem za niedostępne kulisy sceny wyrytej w globalnej świadomości. Film Larraina pulsuje mocnymi momentami, jak reportażowy kalejdoskop, który ma za zadanie pozwolić widzom, by poznali stan umysłu, świadomość rozdygotanej bohaterki, przeżywającej intymny dramat w centrum światowej uwagi. Takie chwile może nam dać tylko wielkie kino.