Dom, który zbudował Jack *****
Trudno w tych dniach polecać film, którego głównym bohaterem jest psychopata, namiętnie mordujący ludzi. A jednak – możecie odczekać, ale „Dom, który zbudował Jack” jest warty strawienia brutalności. Dosłowne traktowanie najnowszego filmu Larsa von Triera mija się z celem. Lepiej w ogóle nie wychodzić z domu i z miejsca uznać go za obrzydliwe, pełne przemocy, niepohamowanej masakry, depczące wrażliwość anty-dzieło. W innym wypadku podzielicie los tych, którzy wychodzą z sali kinowej. Na światowej premierze w Cannes miało być sto takich osób, co nadużywający w poprzednich latach medialnych prowokacji duński reżyser skwitował w swoim stylu: żałuję, że nie dwieście. Jego bohater masakruje swoje ofiary, odcina części ciała, zabija dzieci. Jest krwawo i wstrząsająco. Ale we Wrocławiu publiczność jest już może wytrzymalsza niż w Cannes. Na polskiej premierze filmu, na Nowych Horyzontach z sali wyszło kilkanaście osób. Dużo mniej niż na nie tak może brutalnym, ale o wiele bardziej sugestywnym i dla mnie ze wszech miar bardziej wstrząsającym „Climax” Gaspara Noe. Twórcy „Domu…” nie chodziło o emocjonalne reakcje, a chłodne pokłonienie się jego geniuszowi. Może o nim świadczyć już samo puszczenie płazem przez wyznawców metafory sztuki i artysty w kostiumie seryjnego mordercy.
Kto przyjmie reguły von Triera, zgodzi się, że w sztuce margines na prowokacje jest większy niż na konferencjach prasowych, odczyta w „Domu, który zbudował Jack” metafory, powinien wytrwać do końca. Istnieje duża szansa, że w zachwycie. Von Trier jest tym razem bezlitosny i dla nas i dla siebie. Opowiada o artystycznej potędze, ale i męce. Jego seryjny morderca to kreator sztuki – metafora dyskusyjna, ale broniona przez von Triera w narratorskich wywodach, teoretycznych i praktycznych. Strawna dzięki brawurowej kreacji Matta Dillona, godnej dokonań Josha Brolina, czy wracającej jak refren piosence „Fame” Bowiego, Lennona i Alomara. Jej autoironiczne użycie to jeden z wielu ciosów, które von Trier wymierza sam sobie. Obrazem, montażem i sferą audio idzie może po ścieżkach Quentina Tarantino (swoją drogą niech ktoś nakręci erudycyjny film z odniesieniami do kultury i popkultury, przesycony jednocześnie przemocą i uniknie porównań do twórcy „Pulp Fiction”), ale „Dom…” to tak naprawdę najbardziej bergmanowski film w karierze autora „Melancholii”. Jest autoironiczny i metaforyczny, groteskową historię szpikuje nie tylko aktami mordów, ale i esejami o sztuce oraz monologami o uzależnieniu. W tej warstwie zawiodła mnie jedynie dosłowność niektórych rozwiązań, szczególnie w przesadzonym finale. To miała być dantejska kulminacja, a wyszedł aronofski kicz. Na szczęście materiału do analiz jest wcześniej na tomy. Kto inny zrobi genialny film nawet, gdy opowie o tym, co widzimy?