Wilkołak ******
zdj. Łukasz Bąk
„Wilkołak” Adriana Panka działa na wielu poziomach. Po pierwsze to film grozy, w którym zmieniają się konkretne sympatie widzów, ale nie przestajemy kibicować zbiorowości – nastolatkom osaczonym w opustoszałym domu. Po drugie to kino kostiumowe, w którym udało się w oryginalny sposób zaprezentować często eksploatowaną na ekranie epokę historyczną. Uwolnieni z obozu koncentracyjnego młodzi więźniowie noszą pasiaki, ale przymusowy ubiór wygląda inaczej niż kiedykolwiek. Po trzecie wreszcie oglądamy horror, zrealizowany najzręczniej w historii naszej kinematografii. Ale twórcy nie poprzestali na grze gatunkową konwencją. Bohaterowie ledwo przetrwali koszmar II Wojny Światowej i Zagłady, a znów stają przed morderczym wyzwaniem: próbują przeżyć oblężeni przez sforę psów, wyszkolonych w obozach na skutecznych oprawców. To dosłowne i bezpośrednie zagrożenie. W filmie zbudowano wokół niego pojemną metaforę.
Biegłość gatunkową, połączoną z głębią artystycznych poszukiwań, doceniono na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – Panek otrzymał nagrodę za reżyserię. Zasłużony laur przypadł też za muzykę Antoniemu Komasie-Łazarkiewiczowi. Szkoda, że nie doceniono Sonii Mietielicy. Jeśli ktoś wyrasta w „Wilkołaku” ze zbiorowości do roli głównego bohatera, to właśnie jej postać. Wynika to w równej mierze ze scenariusza i z ekranowej charyzmy młodej aktorki. Za takie kreacje w hollywoodzkim kinie sypią się wyróżnienia, oscarowe nominacje, zaczynają wielkie kariery. Wystarczy przypomnieć przypadki Anny Paquin, Saoirse Ronan, czy Keiry Knigthley. Mietielicy można życzyć, zamiast nagród, kolejnych ról, w których udowodni klasę.
Dziesięć lat temu, jako dziecięca aktorka, partnerowała m.in. Borysowi Szycowi w „Handlarzu cudów”. Na planie „Wilkołaka” była już dla większości obsady doświadczoną starszą koleżanką, profesjonalistką z Akademii Teatralnej. Jej młodsi towarzysze spisali się bez zarzutu, bezbłędnie prowadzeni przez reżysera, przygotowani we współpracy z Magdaleną Nieć. Ich ocalali z obozu bohaterowie nie są uratowanymi ofiarami, zdolnymi od razu do wejścia w nowe życie i zaakceptowania nowej rzeczywistości. Trauma wojennych przeżyć jest dla nich kolejnym koszmarem. Ujawnia się on widzom pod postacią psów. Wilczury, przywiezione na plan przez treserów z Węgier, współpracujących wcześniej z ekipą „Królewicza Olch”, mogą się po seansie „Wilkołaka” śnić po nocach.
Jeszcze dłużej nie dadzą spokoju pytania zadawane przez twórców filmu. Współbrzmią z tymi, które padały tuż po wojnie i z tymi, które po raz pierwszy sformułowano niedawno. Żyć i zapomnieć można było instynktownie. Aby udźwignąć i zapamiętać, trzeba już refleksji. W kinach premiera „Wilkołaka” wpisuje się w repertuar tydzień po „Kapitanie” Roberta Schwentke, gdzie ofiara stawała się katem. Przychodzi też rok po „Rejwachu” Mikołaja Grynberga, zbiorze opowiadań rejestrujących gorączkę, jaka wciąż tli się pod latami milczenia, pomijania jednych, skupiania się na drugich. U Panka nie ma lepszych i gorszych ofiar. Dzieci traktujemy jednakowo. Przynajmniej część z nas. Co najmniej do pewnego momentu. Reżyser „Wilkołaka” zauważa w wywiadach, że o obozach zagłady polska młodzież dowiaduje się z programu szkolnego szybciej niż o tym, skąd się biorą dzieci. Może dzięki temu wydawało nam się, że wiele spraw z przeszłości mamy już przepracowanych. Tak naprawdę wciąż trudno nam się wyzwolić. Czy zdążymy nim rozum znowu zaśnie?